Plac Szembeka, Warszawa. Przed kościołem blondyn wręcza mi ceratową podróżną torbę. I dematerializuje się. Jest koniec lipca ’44. Podniecenie w mieście. Ofensywa niemiecka sunie z Lublina, niemal dotykając prawego brzegu Wisły. Ludzie kompletnie lekceważą niemiecki rozkaz kopania rowów obronnych. Wylegli na ulice. Patrzą oniemiali na Niemców, którzy wieją. Tego jeszcze nie było. Cywile, folksdojcze, wojsko. Śmieszni w odwrocie. Niemcy śmieszni! O rany! Oddziały w nieładzie. Turkot załadowanych po brzegi dorożek i wózków z bambetlami spadającymi na ziemię. Na Zachód!
Więc to już?!
Torba mi ciąży. Nie niosę jej, raczej szuram. Gdy gramolę się do tramwaju, niebieską sukienkę – jak dobrze ją pamiętam! – powiewną, przerobioną naprędce z nocnej koszuli mamy, bo w tym roku strasznie urosłam; otóż tę muślinową sukienkę wiatr podrywa mi na głowę.
Staję na końcu wagonu i wyobrażam sobie scenę: wpada patrol. Alle raus! Wygrużają nas. Torbę zostawiam. Stoimy skuleni pod karabinami. – Czyja? – Esesman podnosi ją jak piórko. Wystąpię ze słowem „moja”, czy nie wystąpię? – pytam siebie w duchu. Raczej nie. – Niczyja? Niczyja, tak? – szydzi Niemiec. – Wszyscy pod ścianę...
Otrząsam się. Tylko zła myśl.
Wyjmuję z kieszeni jabłko i wolno je gryzę – przykazanie konspiracyjne: niefrasobliwość zachowania. Po kilku przesiadkach dobijam spokojnie pod adres swojej nowej „skrzynki” – Elektoralna 22, Pralnia Chemiczna. Patrzę przez witrynę. Klientów pełno. Czekam, aż wyjdą, czekam, czekam. Wreszcie nikogo; budząc dzwoneczek nad drzwiami, wchodzę. – Ja do Maryli – podaję hasło dziewczynie za ladą.