A statek płynął. Wielokrotnie przypominał mi się film Felliniego i pojawiający się na pokładzie Serbowie, kiedy uparcie płynęliśmy najpierw z prądem rzeki, a potem pod prąd ku Moskwie. Był koniec maja, dzień był już długi, brzegi Wołgi radośnie zielone, tą pierwszą zielonością, taką niewinną, i kiedy rano trzech pokładów statku dosięgały pierwsze promienie słońca, my z naszej międzypokładowej knajpy wychodziliśmy na dek i lekko drżąc z zimna, rozkoszowaliśmy się tym nadwołżańskim wschodem słońca, który nadawał wszystkiemu połysk klinicznej czystości.
Jeszcze podrygiwali rytmicznie dwaj polscy byli ubecy, jeszcze polski biznesmen zapewniał Kolę Burlajewa, że wstawi się w sprawie dotacji dla festiwalu u Czubajsa, jeszcze przytupywał ukraiński dansior, jeszcze gruzińska reżyserka z głową owiniętą szalem, z papierosem w ustach, szła w stronę relingu, jeszcze redaktor białoruskiej telewizji próbował udowodnić, że stanie na głowie, jeszcze rosyjski reżyser, po studiach w Niemczech, który po dziesięciu latach wrócił do Rosji, rozstawiał szachy, aby się zmierzyć z poznaną Bułgarką, jeszcze aktor Gostiuchin zaśpiewał na pożegnanie „Na stokach Mandżurii” i pokiwał wszystkim ręką, i wyniósł swą czerwoną twarz do mieszczącej się na pierwszym pokładzie bani, która nagrzana na niego czekała, jeszcze...jeszcze...jeszcze...ale tak naprawdę dzień wstawał, w sieci wpadały pierwsze rybki, pierwsze łodzie wypływały na rzekę i najwyższe kopuły cerkiewne zaczynały świecić wyłapywanym słońcem.
Po kilku godzinach dobiliśmy do brzegu i tam czekała na nas orkiestra wojskowa, która grała powitalnego marsza, a kobiety w ludowych strojach witały nas chlebem i solą. Statek artystów był wielką atrakcją dla nadwołżańskich siół, a do palety tych atrakcji należała msza w miejscowej cerkwi i wizyta w ratuszu połączona z poczęstunkiem.