Wrocław, poniedziałek 28 listopada, godzina dziesiąta rano
Elisabeth Pflüger rozbierała się powoli, układając porządnie na krześle garderobę. Odpięła pończochy od podwiązek. Sophie Mock podziwiała jej wąskie, białe dłonie powoli rolujące śliskie pończochy. Elisabeth zdjęła pas, a potem zsunęła jedwabne majtki. Była całkiem naga. W wysmukłych palcach lewej ręki trzymała małe srebrne puzderko, w jej drugiej dłoni kołysała się rzeźbiona łyżeczka z długim uchwytem. Zanurzyła ją w puzderku i przysunęła do twarzy Sophie.
– To bardzo dobre kakao – szepnęła. Sophie pociągnęła nosem, wzdrygnęła się i przesunęła palcami po aksamitnych, lekko zaczerwienionych nozdrzach.
– Zakryj twarz woalką – powiedziała Elisabeth. – Ukryjesz siniec i zachowasz incognito. Nie musisz nikomu pokazywać swojej twarzy. Wszystko będziesz robiła całkiem dobrowolnie. Możesz również nie robić nic, tylko patrzeć. Możesz w każdej chwili stąd wyjść. Takie są zasady.
Elisabeth ujęła dłoń przyjaciółki i otworzyła drzwi, które z buduaru prowadziły do mauretańskiej sypialni. Sophie stała nieco bezradna, trzymając w wolnej ręce kosz herbacianych róż. Na łożu, pod żółtym baldachimem siedział nagi młody mężczyzna i pił jakiś napar. W pokoju pachniało miętą. Elisabeth podeszła do mężczyzny i odebrała od niego pustą filiżankę. Ze stojącego obok dzbanka nalała sobie naparu do pełna.
– To mięta – powiedziała do Sophie. – Napój Wenus.
Napój Wenus najwyraźniej zaczął działać na mężczyznę.
– Pamiętaj – Elisabeth udawała, że tego nie widzi, i dmuchała w filiżankę. – Możesz w każdej chwili opuścić to miejsce. Z buduaru wychodzi się wprost na schody.
Sophie została.
(…)
Wrocław, poniedziałek 28 listopada, godzina szósta po południu
Mocka obudziły radosne, dziecinne okrzyki. Zapalił lampę stojącą przy łóżku. Przetarł oczy, przygładził włosy i rozejrzał się po sypialni, jakby szukając dzieci, które zburzyły jego niespokojny sen po mącznym, tłustym i zawiesistym obiedzie. Spojrzał w ciemne okno: sypał pierwszy śnieg, który zachęcał dzieci do zabawy na dziedzińcu żydowskiej szkoły ludowej. Słysząc głos Sophie, zdjął pikowaną bonżurkę, szare spodnie z grubej wełny i na powrót włożył garnitur i krawat oraz skórzane pantofle błyszczące od pasty. Przyjrzał się w lustrze swej twarzy z dwupiętrowymi balkonami pod oczyma i sięgnął po dzbanek z nieosłodzoną miętą, która – jak poradził mu dziś Adalbert – była najlepszym lekarstwem na przepicie. Wklepał w nadwiędłe policzki wodę kolońską i wraz z dzbankiem wyszedł do przedpokoju, gdzie natknął się na Martę dźwigającą tacę z zastawą do kawy. Udał się do salonu za służącą.
Sophie siedziała przy stole w błękitnej sukience. Jej prawie białe włosy, wbrew panującej modzie, sięgały do ramion, a były tak gęste, że z trudem obejmowała je błękitna przepaska. Trochę za małe, zielone oczy nadawały jej twarzy zdecydowanego i nieco ironicznego wyrazu. „Kurewskie oczy”, pomyślał Mock, kiedy – przedstawiany jej na balu karnawałowym w Regencji Śląskiej trzy lata temu – z trudem zmusił się, by wznieść wzrok wyżej, ponad jej pełne piersi. Teraz oczy Sophie były oczami udręczonej kobiety, zmęczonej i zawiedzionej. Siniec wokół jednego z nich był nieco ciemniejszy niż jasne łuki niebieskich cieni do powiek. Mock stał w drzwiach i starał się nie patrzeć na jej twarz. Kontemplował wrodzoną elegancję jej ruchów – kiedy bojaźliwie przechylała mlecznik, podziwiając, jak mleko łamie czarną barwę kawy, kiedy ostrożnie podnosiła do ust kruchą filiżankę, kiedy z lekkim zniecierpliwieniem kręciła gałką radia, szukając w eterze ulubionego Beethovena. Mock usiadł przy stole i wpatrywał się w Sophie.
– Nigdy więcej – powiedział dobitnie. – Przebacz.
– Nigdy więcej czego? – Sophie powoli przesunęła palcem wskazującym w górę i w dół po uszku mlecznika. – Nigdy więcej czego? Alkoholu? Przemocy? Próby gwałtu? Udawania przed bratem prawdziwego mężczyzny, który swą kobietę trzyma pod butem?
– Tak. Nigdy więcej tego wszystkiego – Mock, by nie patrzeć na Sophie, obserwował obraz, prezent, który podarował na jej dwudzieste czwarte urodziny. Był to dyskretny pejzaż pędzla Eugena Spiro, z dedykacją artysty „Wszystkiego najlepszego dla melancholijnej Sophie”.
– Masz czterdzieści cztery lata. Myślisz, że jesteś w stanie się zmienić? – w spojrzeniu Sophie nie było ani cienia melancholii.
– Nie zmienimy się nigdy, jeżeli będziemy dalej sami, we dwójkę – Mock był szczęśliwy, że Sophie w ogóle z nim rozmawia. Nalał sobie mięty i sięgnął do kredensu, wyjął stamtąd pudełko z drewna sandałowego. Metaliczny odgłos szczypczyków do obcinania cygar i zgrzyt zapałki. Mock usiłował miętą i wybornym aromatem cygara od Przedeckiego wypędzić ostatnie opary kaca. – Zmienimy się obydwoje, kiedy będziemy we trójkę, kiedy w końcu urodzisz dziecko.
– Od początku naszego małżeństwa marzę o dziecku – Sophie przesunęła palcem po dzióbku mlecznika. Potem wstała i z lekkim westchnieniem przytuliła się do pieca. Mock podszedł do niej i opadł na kolana. Przycisnął głowę do jej brzucha i wyszeptał: – Będziesz mi się oddawała co noc i poczniesz. Zobaczysz, co noc. – Sophie nie oddała mu uścisku. Mock poczuł, że jej brzuch faluje. Wstał i spojrzał w oczy Sophie, które pod wpływem śmiechu stały się jeszcze mniejsze niż zwykle.
– Choćbyś pił cysterny mięty, nie będziesz mógł mnie posiąść codziennie – Sophie ocierała łzy śmiechu z podsiniaczonego oka.
– A co, mięta dobrze działa na męskie siły? – zapytał.
– Podobno – Sophie nie przestawała się śmiać.
Mock powrócił do palenia cygara. Wielkie koło dymu opadło na puszysty dywan.
– Skąd wiesz? – zapytał nagle.
– Gdzieś czytałam – Sophie przestała się śmiać.
Wrocław, poniedziałek 28 listopada 1927 roku, godzina jedenasta rano
Gelfrert zajmował mały pokój na poddaszu okazałej kamienicy na Friedrich-Wilhelm-Strasse 21. Pokój ten oprócz taboretu, miednicy, lustra, wieszaka i żelaznego łóżka wypełniały równo poustawiane pod oknem butelki po likierze z ziół alpejskich Guttentaga. Na parapecie stało kilka książek i futerał z waltornią.
- Miał delikatne podniebienie - zauważył Ehlers, rozstawiając statyw.
Mock wydał odpowiednie polecenia swoim ludziom, zszedł na dół, przeszedł przez ulicę i poszedł w stronę Königsplatz. Deszcz przestał padać, pojawiło się słońce i oświetliło jaskrawy szyld gospody Grengla. Za chwilę Mock pochłaniał tam upragnioną bułkę ze słoniną, zapijając piwem jej ostry paprykowy smak. Z ulgą wypił ostatnie krople piwa i poczuł lekki zawrót głowy. Rzucił kilka drobnych sympatycznemu buldogowi, który wycierał kufle za barem, i zamknął się w kabinie telefonicznej. Przez chwilę przypominał sobie własny numer telefonu. Adalbert podniósł słuchawkę po pierwszym sygnale.
- Dzień dobry, czy jest pani? - Mock długo wymawiał sylaby.
- Niestety, panie radco, pani Sophie wyszła godzinę temu - Adalbert mówił bardzo szybko, wiedział, że jego panu trzeba relacjonować wszystko, bez oczekiwania na pytania. - Poszła na zakupy z panną Pflüger, krótko po tym, jak przysłano jej kosz róż. Ten kosz wzięła ze sobą.
Mock odwiesił słuchawkę i opuścił knajpę. Jego ludzie siedzieli w adlerze i wypełniali wnętrze auta nikotynowym dymem. Przyłączył się do nich.
- Gelfrert kiedyś miał narzeczoną, dużą blondynę koło trzydziestki. Odwiedzała go z dwuletnim chłopcem - relacjonował Smolorz przesłuchanie dozorcy. - Panna z dzieckiem. Cieć od dawna jej nie widział. Gelfrert pracował w jakiejś orkiestrze i chodził do uczniów. Lekcje pianina. Ostatnio było z nim źle. Pił. Nikt go nie odwiedzał. Sąsiedzi się skarżyli, że zostawia po sobie gnój w kiblu. Nic więcej od ciecia.
- Znaleźliśmy rewers z Biblioteki Miejskiej - Ehlers podsunął Mockowi pod nos kawałek zadrukowanego papieru. - 10 września Gelfrert oddał książkę pod tytułem Antiquitates Silesiacae. W bibliotece wydano mu kwit potwierdzający zwrot tej książki.
- Czyli 10 września jeszcze żył. Wziąwszy pod uwagę ustalenia doktora Lasariusa, nasz muzyk między 10 a 30 września został zamurowany w szewskim warsztacie, na podwórzu kamienicy "Pod Gryfami".
- Ktoś go tam zwabił albo przytaskał nieprzytomnego - Smolorz otworzył okno, aby wpuścić trochę świeżego powietrza.
- Potem go zakneblował i przywiązał do haków na przeciwległej ścianie komory, by się nie rzucał i nie rozwalił świeżego zamurowania - dodał Mock. - Jedno mnie ciekawi: czy nasz Sinobrody nie bał się, że następnego dnia do warsztatu wprowadzi się nowy najemca i odkryje dopiero co murowaną ścianę albo, co gorsza, usłyszy nieartykułowane dźwięki wydawane mimo knebla przez ofiarę?
Mężczyźni milczeli. Mock pomyślał o kolejnym kuflu piwa, rozsiadł się szeroko na fotelu pasażera i odwrócił do siedzących z tyłu policjantów. Nasunięty na tył głowy kapelusz dodał mu zawadiackiego wyglądu.
- Smolorz, wydostaniecie spod ziemi tego stróża pijaczka z kamienicy "Pod Gryfami" i przesłuchacie go. Sprawdzicie w naszych papierach denata i wszystkich jego znajomych z notatnika. Wy, Ehlers, zabierzecie się do badania przeszłości Gelfrerta. Gdzie się urodził, jakiego był wyznania i tak dalej. Potem przesłuchacie znajomych truposza, którzy mieszkają we Wrocławiu. Raport pojutrze w południe.
- A ja co mam robić? - zapytał Meinerer. Mock zastanawiał się przez chwilę. Meinerer był ambitny i pamiętliwy. Kiedyś się zwierzył przy wódce Ehlersowi, że nie rozumie, dlaczego Mock faworyzuje takiego tępaka jak Smolorz. Meinerer nie zdawał sobie sprawy, że krytyka dobrodusznego Smolorza jest trudnym do zmazania przewinieniem w oczach Mocka. Od tego momentu Meinerer napotykał na drodze swojej kariery mnóstwo przeszkód.
- Was, Meinerer, chcę odkomenderować do zupełnie innego zadania. Podejrzewam, że mój bratanek wpadł w złe towarzystwo. Macie go śledzić przez dwa tygodnie, codziennie. Erwin Mock, Nicolaistrasse 20, dziewiętnaście lat, gimnazjalista od św. Macieja. - Mock, udając, że nie widzi zawodu na twarzy Meinerera, wysiadł z samochodu. - Pójdę na piechotę, muszę jeszcze załatwić coś ważnego.
Ruszył szybkim krokiem w stronę szynku Grengla.
- Panie radco, panie radco, proszę zaczekać - za plecami usłyszał głos Meinerera. Odwrócił się i czekał na swojego podwładnego z obojętną miną.
- Ten pański asystent Smolorz jest zbyt małomówny - Meinerer triumfował. - Nie powiedział, że na ścianie wisiał kalendarz "Universal", taki z wyrywanymi kartkami. Wie pan, jaka kartka było ostatnio wyrwana?
- Z 12 września? - Mock spojrzał z uznaniem na potakującego Meinerera. - Ta, którą morderca przypiął agrafką do kamizelki zmarłego? Macie ten kalendarz przy sobie?
- Tak, oto on - rozpromienił się Meinerer i podał Mockowi jeszcze jedną brunatną kopertę.
- Dobra robota - Mock schował ją do kieszeni płaszcza. - Ja się tym zajmę. Sprawdzę, czy kartka z kamizelki pochodzi z tego właśnie kalendarza.
Następnie spojrzał z rozbawieniem na milczącego podwładnego, a potem nieoczekiwanie poklepał go po policzku.
- Idź śledzić Erwina, Meinerer. Mój bratanek jest dla mnie ważniejszy niż wszystkie zamurowane i niezamurowane trupy tego miasta.