Poranek był mokry. Padał delikatny deszcz ze śniegiem. Okazałe budynki z ciężkimi portalami i jeszcze zamkniętymi okiennicami wznosiły się ponad ruch uliczny, dopasowując się do szarości wstającego dnia.
Mark-Alem zapiął także ostatni guzik palta, ten, który zwykle uciskał go przy szyi, spojrzał na żelazne uliczne latarnie z krążącymi wokół nich pojedynczymi płatkami śniegu i znowu poczuł dreszcze na całym ciele.
Ulica, jak zwykle o tej porze, była pełna śpieszących do pracy urzędników z urzędów centralnych. Parę razy przyszło mu na myśl, że zrobił błąd, nie biorąc dorożki. Do Tabir Saraju było dalej, niż sądził, prócz tego w śnieżnej brei łatwo można było się poślizgnąć.
Teraz przechodził obok Banku Centralnego. Nieco dalej, przed kolejnym wspaniałym gmachem, stał szereg oszronionych powozów. Zastanawiał się, co to może być za ministerstwo. Ktoś przed nim poślizgnął się na chodniku. Mark-Alem widział, jak tamten upadł, próbując w ostatniej chwili złapać równowagę, natychmiast wstał, popatrzył na obryzganą pelerynę i na miejsce, w którym się poślizgnął, i klnąc przez zaciśnięte zęby, ruszył przed siebie, jak opętany. Ostrożnie! powiedział w duchu Mark-Alem, nie wiedząc, czy kieruje te słowa do nieznajomego, czy do siebie.
Właściwie nie miał powodów do niepokoju. Nie tylko że nie miał jakiejś wyznaczonej pory, o której powinien się zgłosić, lecz nie wiedział, czy koniecznie musi zjawić się rano. Nagle zdał sobie sprawę, że nie wie, jakie są godziny pracy Tabir Saraju.
Miał wrażenie, że na jego twarzy wciąż błąka się drwiący grymas, z którym, jak mu się wydawało, obudził się tego ranka. Wstał, by jak najszybciej udać się do Tabir Saraju – słynnego urzędu zajmującego się snem i snami.