(...)
Tutuca opuścił motel zaniepokojony. Minęła północ, kiedy przypomniał sobie o szatanie. Pierwszy raz zawiódł gościa. Miał nadzieję, że szef piekła nie będzie robił problemów, w końcu Tutuca przyprowadził mu już wiele dusz. Noc była bezludna. Wysiadł z taksówki Naprzeciw. Szedł śpiesznym krokiem ulicą Główną, sprawdzając broń. Pomarańczka i Acerola pili piwo w barze Batmana. Brakowało stu metrów, by Tutuca ich zauważył. Mijając dom Pomarańczki, pomyślał, żeby wedrzeć się tam i zastrzelić gówniarza we własnym łóżku, ale nie, lepiej zabić Paraibańczyka i zatrzymać sobie jego kobietę na zawsze. Wkładałby jej w dupkę, kiedy tylko by mu się zachciało. Zamieszkałby z nią na stałe, w końcu kobieta jest jak pies, z czasem przyzwyczaja się do nowego pana. Wyposażyłby dom w najlepsze rzeczy, a ją co tydzień wysyłałby do salonu piękności. Kobieta tak naprawdę lubi pieniądze i twardego fiuta. Dziwka z przyjemnością zakołysała się na jego kutasie za pierwszym razem, musiało jej się podobać, inaczej nie miałaby orgazmu. Bandyta minął przypałów, nie zwracając na nich uwagi. Po drodze przyspieszył kroku i zaczął biec. Diabeł jest gość w porządku, zobaczy, że Tutuca co prawda się spóźnił, ale przybywa natychmiast, kiedy tylko sobie przypomni o pakcie.
Wszedł w ulicę Środkową z sercem bijącym szybciej niż rytm kroków. Był macho nie z tej ziemi, w końcu dopiero co przeleciał Mulatkę, a na samą myśl o Paraibance jego kutas odpowiadał erekcją. Będzie żył z obydwiema. Przekroczył prawą odnogę rzeki, nie widząc niczego ani nikogo, mogącego zwrócić jego uwagę. Otworzył drewnianą furtkę bez najmniejszego hałasu. Podszedł powoli do licznika prądu i go odłączył. Chłód nocy spowodował drobne trudności przy manipulowaniu kawałkiem drutu, którym posłużył się do otwarcia okna salonu. Najpierw wcisnął głowę, potem resztę swego szczupłego ciała. Wewnątrz domu cisza obijała się o ściany. Tutuca czuł się perfekcyjny w tej akcji. Kiedy odsunął zasłonkę do pokoju małżonków, zobaczył tylko śpiącą kobietę. Wrócił do salonu, obszedł pozostałe pomieszczenia. Nikogo. Wrócił do sypialni. Najpierw pogładził uda kobiety, jego penis eksplodował w slipach, potem pochylił się i uszczypnął ją zębami w szyję. Paraibanka wierciła się w łóżku, wydając przeciągłe pomruki. Bandyta odłożył rewolwer na szafkę nocną i zaczął się rozbierać. Kobieta nawet nie otworzyła oczu, przekręciła się na łóżku, wprawiając go w jeszcze większe podniecenie, Paraibańczyk opuścił się spod belek stropu z nożem w ręku. Pierwszy cios rozpruł lewe płuco Tutuki, następny prawe. Trzeci, czwarty i piąty poszatkowały serce. Następne nie były już zresztą potrzebne, wyrażały jedynie gniew spełniającej się zemsty.
Tylko Maracana poszła na pogrzeb przyjaciela, gdyby nie ona, zostałby pochowany bez jednej łzy. Jego wspólnicy bali się, że policja mogłaby próbować nalotu na cmentarz. Na czuwaniu nie było bębnów, kart, wódki, trawy, proszku ani obietnic zemsty. Rodzice Tutuki dowiedzieli się o śmierci syna osiem dni po pogrzebie. Paraibańczyk z żoną wyjechali do Paraíby. Opowiadał potem, że pokonał na noże jednego bezczelnego cariokę.
Mijały dni poznaczone śladami wspomnień i niespełnionych nadziei umarłych gdzieś po drodze. Górnik, znajomy Młota i Piekiełka, dał im dobry cynk: jego przyjaciel pracował w kasie restauracji przy placu Taquara.
Umówili się na następną niedzielę. Aby zdobyć samochód, Piekiełko musiał zabić właściciela. Zrobili skok na restaurację bez najmniejszego problemu. Odjechali powoli, żeby nie wzbudzać podejrzeń, przyspieszyli na szosie Gabinal. Młot chciał porzucić samochód i zejść przez Quintanilhę, ale wspólnik powiedziałby pewnie, że jest zasranym tchórzem i sieje panikę, a to może przynieść pecha. Przemierzyli szosę do końca bez żadnych przeszkód. Radość z sukcesu wywoływała uśmiech na twarzach chojraków. Aby wyrwać więcej kasy, Piekiełko postanowił odstawić samochód na części swojemu znajomemu. Podążyli brzegiem rzeki, żeby nie przejeżdżać naprzeciwko posterunku. Skręcili w ulicę wzdłuż prawej odnogi. Szczęście należy przeżywać intensywnie, dlatego mieli zamiar zajechać do Te i kupić od razu dwadzieścia bitów trawy. Wszystko szło zgodnie z planem, dopóki nie zostali zauważeni przez radiowóz Wydziału Rabunków. Piekiełko nie przyspieszył, nie spojrzeli nawet w kierunku policji, żeby nie wzbudzić podejrzeń. Wybieg się nie udał.
Policjanci ruszyli za nimi. Piekiełko wrzucił dwójkę, wyciągając z silnika, ile tylko się dało. Przemykali przez ulice faweli ścigani seriami z pistoletu maszynowego siekącymi tył opali. Nie było szans, żeby odpowiedzieć strzałami. Zyskali dystans na Środkowej. Przy Ostatnich Działkach porzucili samochód, przebiegli przez Duplex i dopadli lasu. Policjanci rozdzielili się, dwóch zostało sprawdzić samochód, pozostali trzej kontynuowali pościg. W lesie bandyci nie odzywali się ani słowem. W myślach przywoływali tylko exus, którzy dawali im ochronę. Czas mijał powoli w mocno bijących sercach. W końcu zwłoka w pojawieniu się prześladowców położyła kres porażającej ich nerwowości. Myśli Piekiełka rozbiegły się różnymi ścieżkami, Młot uczepił się jednej idei:
– Wymiękam z tego interesu raz na zawsze, rozumiesz? Inaczej obudzę się kiedy z gębą pełną mrówek albo będę się pierdolił w jakimś więzieniu. Ta chojracka jazda jest dobra dla świrów.
Piekiełko wyszedł z ukrycia godzinę po pościgu. Młot nalegał, aby poczekał jeszcze trochę, ale wspólnik nie chciał go nawet słuchać. Bandyta został sam aż do świtu, nie miał zamiaru ryzykować spotkania z policją. Koło dziewiątej zszedł bez pośpiechu z drzewa, na którym siedział, przeciągnął się, wysikał i ruszył do domu. Chciał spotkać Cleide i powiedzieć jej, że pragnie stąd wyjechać na zawsze. Był dobrym murarzem, w każdej chwili znajdzie sobie robotę. Chciał mieć spokój, dziecko i być szczęśliwy ze swoją kobietą. To, co czuł, to nie był strach – nigdy nie był tchórzem – tylko przezorność. To życie w ciągłych ucieczkach, pełne zabójstw dopiekło mu już do żywego. Zaułkami faweli wkroczył w poranek, zdążając w stronę ulicy Środkowej, którą zbliżał się Nasz Głowa z odbezpieczonym automatem i zamiarem wykończenia jakiegoś włóczęgi. Dowiedział się o całym zdarzeniu, gdy tylko przyszedł na służbę. Determinacja, żeby zabić jakiegoś chojraka, nie była spowodowana samym napadem, lecz tym, że zamordowany kierowca był jego przyjacielem. Żądza zemsty znów wzbierała mu w piersi i płonęła. Słusznie obliczył, że bandyci musieli już wyjść z lasu, dlatego szedł sam brzegiem chodnika, aby nie zwracać niczyjej uwagi. Młot nie spodziewał się spotkać policji o tej godzinie, myślał, że jest to pora zmiany zarówno w Policji Militarnej, jak Cywilnej.
Dzieci bawiły się na ulicach, inne szły do szkoły, dorośli podążali do pracy. Obserwował idącego przed nim chłopca. Jego syn też będzie taki piękny, ale nie pozwoli, by chodził boso, bez koszulki i w podartych szortach. Codziennie, wracając z pracy, będzie mu kupował cukierki. Świeża poranna bryza głaskała mu twarz i wygładzała myśli. Wzrok podążał za czubkami butów z każdym kolejnym krokiem. Nie sprawdzał zaułków, nie przejmował się bezpieczeństwem, bo nie czuł się już bandytą. Zaszczekał jakiś pies. Świeżo nawrócony strzelił palcami, pies zamerdał ogonem. Zauważył kwitnące maki, zbliżył się, żeby dotknąć ich stopą i zobaczyć, jak zamykają się ich kielichy. Wszystko, co napotykał, było dobre, jakby zmierzało w szczęśliwym kierunku. Czaple unosiły się na lekkim, suchym wietrze, który zgrzytał i pojękiwał w obnażonych gałęziach drzew i przepływał po twarzy Młota, przynosząc uczucie, że zabiera ze sobą złe rzeczy obecne do tej pory w jego życiu. Nasz Głowa ze spojrzeniem zabójcy zbliżał się, maszerując żwawo z drugiej strony ulicy. Przekroczył już prawą odnogę rzeki. Chciał dorwać Piekiełka i Młota razem. Przeklęci dawali mu najwięcej pracy. Był jeszcze niejaki Luís Żądło, którego też trzeba było wykończyć dla świętego spokoju. Ale jeśli tylko zabije tego dnia jakiegokolwiek bandytę, odetchnie z ulgą. Założył się z innymi policjantami, że do południa zastrzeli jakiegoś chojraka. Na jego widok przechodnie usuwali się na drugą stronę ulicy. Przystanął, by zawiązać but, wznowił marsz szybszym krokiem. Zanim przeszedł przez ulicę, wychylał się zza rogu i sprawdzał teren. Na wysokości Bonfim zwolnił i zlustrował bar spojrzeniem, dostrzegając tylko kilku trunkowych. Głos Luísa Gonzagi z radia uspokoił go trochę. Słońce prażyło twarz. Młot pogwizdywał jedną z piosenek Paula Sergio, znów pomyślał o Cleide, powie jej, że zostanie frajerem, cokolwiek by się działo.
Spokój, tylko spokój przez resztę życia. Nie pozwalał, by zgubne myśli o jedzeniu z blaszanki, zatłoczonych pociągach i autobusach, zburzyły jego determinację. Żal mu było Piekiełka, pewnego dnia skończy jak Tutuca albo zgnije w więzieniu. Nasz Głowa czuł, że sprzyja mu szczęście, w końcu podczas poprzedniej służby schwytał dwóch przypałów, zabił jednego gnoja, który strzelił do niego, kiedy policjant kazał mu się zatrzymać. Czuł się pewnie, więc bez powodu walił z otwartej ręki w twarz każdego, kto mu się nawinął. Był już w odległości mniejszej niż pięćdziesiąt metrów od Młota.
Cleide obiegła wszystkie miejsca, w których mogłaby spotkać męża. Teraz wyglądała na ulice znad ogrodzenia. Przejeżdżająca furmanka, napięte linki latawców uzbrojone szkliwem, plotkujące kobiety, cwaniacy na rogach ulic, samochód z gazem zbliżający się z trąbieniem klaksonu.
Piekiełko już się obudził i przeliczył pieniądze. Palił blanta, czekając na przyjaciela, by oddać mu jego część.
Młot, idąc z pochyloną głową, wyobrażał sobie Cleide, jak parzy dla niego kawę i przygotowuje jedzenie do pracy. Zatopiony w myślach minął policjanta, nawet go nie zauważył. Nasz Głowa również nie spostrzegł bandyty idącego przeciwległym chodnikiem. Utkwił wzrok w mężczyźnie, którego zobaczył na drugim końcu ulicy. Zdawało mu się, że to Piekiełko, puścił się biegiem, by się upewnić. Chłopak, widząc Naszego Głowę zmierzającego w jego kierunku, wyciągnął rewolwer, nacisnął spust i uciekł. Pocisk zranił policjanta w ramię, mimo to Nasz Głowa biegł dalej, zrezygnował dopiero, gdy spostrzegł, że traci dużo krwi. Poprzysiągł na ognie piekielne, że przy pierwszej okazji zabije Piekiełka.
Młot spokojnie dotarł do domu.
– Oddaj swą duszę Panu, a zasłużysz na życie wieczne. Tylko Chrystus może nas zbawić od wszelkiego cierpienia i uwolnić od ognia piekielnego. Wyrzeknij się swoich grzechów, bo raj czeka na ciebie! Alleluja!
Młot słuchał w milczeniu tego, co mówił ów człowiek w garniturze z niebieskiego bistoru, z Biblią w dłoni, chwilę po tym jak wrócił do domu i wyjawił swoje plany Cleide. Kiedy mężczyzna skończył, odezwali się towarzyszący mu ludzie, używając słów z tego samego pola semantycznego, z elokwencją kogoś, kto codziennie powtarza ten sam tekst.
– Co mam zrobić, żeby zdobyć to wszystko?
– Wystarczy przyjąć do swojego serca Jezusa!
– Jak...?
– Pozwoli pan, że wejdziemy na chwilę?
– Uhmm.
Mężczyzna w garniturze z bistoru zasiadł na sofie wraz z trzema adeptami. Młot stał w lewym kącie salonu. Cleide u jego boku. Słuchali, jak członkowie Kościoła Baptystów głosili Ewangelię.
– Posłuchajmy teraz Słowa Pana:
Pokój temu, który szuka schronienia w Panu.
Ten, który mieszka w schronieniu Najwyższego, w cieniu Wszechmocnego odpocznie.
Powiem Panu: On jest moim Bogiem, moim schronieniem, moją opoką, i jemu zawierzę.
Bo on cię uwolni od pęt łowcy i od zarazy.
Okryje cię swoimi piórami i w jego skrzydłach będziesz bezpieczny: jego prawda jest tarczą i puklerzem. Nie ulękniesz się strachu nocy ani strzały, co leci za dnia. Ani zarazy, która nocą się zbliża, ani śmierci, co pustoszy za dnia.
Dźwięk tych słów wywoływał w Młocie radosne uczucia. Widział przed sobą szczerość tak jasną, jak źrenice mówcy. Całe jego ciało otwierało się na słowo Chrystusa. Z jego uroczyście błyszczących oczu spłynęły nieme łzy śmiejące się na wietrze wirującym w kątach salonu. Każdy wers był drogą, która wzywała jego duszę. Uśmiech rozjaśnił mu twarz. Wołała go boska dobroć. Konary figowca, prąd rzeki, morską bryzę, Cleide, dziecko, które będzie z nią miał, gwiazdy w kosmosie, latawce na niebie, smutny śpiew cykad, wszystko, wszystko stworzył Bóg. Na zewnątrz słońce eksplodowało na rogach ulic i wszystko było jakieś inne. Przyjąć Jezusa to jakby narodzić się ponownie w tym samym życiu. Jego cel to być teraz szczęśliwym, by móc zmieniać świat zgodnie z naukami Pana. Cud nawrócenia odmienił całą jego fizjonomię. We wszystkim czuł pokój. Doznanie szczęścia, które nawiedziło Cleide, również było czyste i nieskalane. Przyszłość nastała, by zamieszkać w jego piersi.
– Miłość, Bóg jest miłością... – wybełkotał.
Nowy chrześcijanin wyprowadził się bez pożegnania z przyjaciółmi miesiąc po wizycie duchownych. Porzucił hazard, nóż, rewolwer i nałogi. Raz na zawsze przestał walczyć z losem. Co chwila powtarzał Cleide, że naprawdę udało mu się porządnie obłowić. Znalazł pracę w firmie Sérgio Dourado, gdzie przez długi czas go wykorzystywano, ale nie zwracał na to uwagi. Wiara oddalała uczucie buntu wobec dyskryminacji, jaką cierpiał z powodu tego, że miał czarną skórę, brakowało mu zębów i był półanalfabetą. Uprzedzenia, z powodu których cierpiał, żywili ludzie, nienoszący w sercu Jezusa. Miał z Cleide dwoje dzieci i zawsze kiedy mógł, wracał do Miasta Boga głosić Ewangelię.
– Jak gość może tak się zmyć i nawet nie pożegnać się z kolegami? Zawsze uważałem, że był z lekka stuknięty, kapujesz? Nic mu nie pasowało, zawsze musiał z czymś wyjechać w połowie zabawy, wszystkiego się bał... Kawał dupka! – mówił Piekiełko Lúcii Maracanie, gdy usłyszał, że Młot się wyprowadził.
– Mówią, że stał się wierzący.
(...)