Najpierw pojawiły się zielone wzgórza. Potem palmy i czerwone linie dróg. Po jednej z nich jechała ciężarówka, ciągnął się za nią obłok kurzu. Żołnierze strzelali w powietrze i spędzali z lotniska stado kóz. Stewardesy wykonywały wyuczone gesty, za godzinę zdejmą granatowe ubrania i położą się nad basenem.
W trzecim rzędzie siedział doktor Pierre de Duran. Jego żona Klarysa, de domo Uma-Wabu, nerwowo ściskała go za rękę.
- Byłam szczęśliwa w Grenoble i nie chciałam tu przyjeżdżać - powtarzała.
- Wojna skończona. Twoi wygrali - uspokajał ją. - Ucieszą się, gdy cię zobaczą.
- Boję się - odpowiadała.
Za trzy minuty będą lądować w Lobo. Samolot zatrzyma się przed płaskim budynkiem, nad którym powiewa flaga narodowa. Na tarasach, po obu stronach monumentalnego wejścia, już zgromadził się radosny tłum.
Loty Air-France wznowiono dopiero od tygodnia. Przedtem działała tu prywatna linia obsługiwana przez pilotów Ukraińskich. Z maszyn wyciekał olej, samoloty lądowały na plecach. Opłatę pobierał pomocnik pilota i on też wyrzucał na beton walizki. Główne linie lotnicze Lobo unikały, oficjalnie ze względów bezpieczeństwa. Chodziło też o uniknięcie gorszących scen, kiedy to uciekinierzy szturmowali schodki i zamykali się w toaletach. Twierdzili, że jeżeli kapitan ich nie uratuje, to milicja już na nich czeka przed budynkiem.
W miarę jak samolot obniżał lot, Klarysa zaciskała dłonie na poręczach.
- Nie bój się - powtarzał Pierre. - To już jest inny kraj. Powstał nowy koalicyjny rząd i pojawiły się nawet autobusy z turystami.
Rok temu Pierre de Duran pracował w Lobo jako lekarz.