Breslau, sobota 17 marca 1945 roku, szósta po południu
W swym mieszkaniu na Zwingerplatz Mock nie spodziewał się żadnych zmian. Kiedy półpijany, ciężko sapiąc, wchodził po schodach, wyobrażał sobie, że Karen – jak zwykle ponura – czyta starą, dobrą niemiecką literaturę, wzrusza się dziejami Effi Briest i wsłuchuje się w wycie wichru z noweli Schimmelreiter Theodora Storma. Stara służąca Marta przygotowuje już pewnie wypchanego boczkiem bażanta, którego zdobycie kosztowało Mocka dodatkową kartkę żywnościową. Zaraz usiądzie w przedpokoju na taborecie, zrzuci oficerki i mundur, a potem poprosi służącą o przygotowanie kąpieli. Wszystko wokół będzie się trzęsło od rosyjskich bomb – a wtedy może i woda w wannie się rozkołysze, a on sam z zamkniętymi oczami będzie dryfował na powierzchni oceanu?
Mock otworzył drzwi i usiadł ciężko na taborecie. Zdjął górę munduru i włożył bonżurkę na przepoconą koszulę. Karen wyszła do przedpokoju. Była nienagannie ubrana – w kremowym kostiumie i jedwabnych pończochach. Makijaż i spiętrzona fryzura odejmowały jej lat. Mockowi wydała się nadzwyczaj piękna. Nagle zmartwiał i przypomniał sobie słowa jakiegoś poety: „W chwili pożegnania wszystko jest inne i niezwyczajne”. Podszedł do żony, mocno ją przytulił i pocałował. Nie oddała mu uścisku ani pocałunku, ale nie wyrywała się i stała przy nim z opuszczonymi rękami.
– Kochana Karen – zaczął szybko mówić do jej małej i nieco odstającej małżowiny. – Chyba nie chcesz odejść... Nie ma już dokąd odejść, można stąd tylko odfrunąć... I odlecimy samolotem obydwoje, zobaczysz, mam jeszcze swoje kontakty i możliwości, ale pamiętaj, tylko skończę to cholerne śledztwo, właśnie wpadłem na trop, który mnie doprowadzi do mordercy, nie wypuszczę tego tropu z rąk, już nikt nie podrzuci nam niczego pod drzwi ani do domu, uwierz mi, Karen, wszystko będzie dobrze, nie chcesz chyba teraz odejść...
– Ja dla ciebie nie istnieję – powiedziała wolno Karen. – Dopiero teraz jesteś czuły i troskliwy, kiedy czujesz, że chcę cię zostawić...
– Poczekaj, Karen, nie opowiadaj głupot. – Mock wziął ją pod rękę i ruszył w stronę salonu. – Chodź, porozmawiamy...
– Nigdy mnie nie ceniłeś. – Karen wyrwała mu się z rąk. – Uważałeś mnie zawsze za dużą, mleczną i głupią krowę...
– Nieprawda – skłamał, lecz dalej już nie kłamał. – Nie mówiłem ci o swojej pracy, bo chciałem cię chronić przed światem, o którym nie masz pojęcia...
Karen podeszła do drzwi gabinetu Mocka i otworzyła je na oścież.
– Ten świat wdarł się do naszego domu, Ebi – powiedziała. – Zobacz, on tu jest...
Mock stanął w progu swojego gabinetu. Jeszcze przed chwilą był pewien, że w mieszkaniu na Zwingerplatz nie czeka go żadne novum, że nie zaskoczy go niczym ta od dawna oswojona przestrzeń. Nic nie jest godne naszego zaufania, pomyślał Mock, patrząc na swojego brata Franza, który siedział na podłodze w brudnym kolejarskim szynelu, w szczerym uśmiechu pokazywał znaczne braki w uzębieniu i rozsiewał wokół siebie mdły zaduch.
Breslau, sobota 17 marca 1945, kwadrans na siódmą po południu
Franz Mock miał na rękach kajdanki. Obok niego siedział na fotelu sanitariusz w kitlu.
– Dzięki Bogu, że doczekałem się pana, Hauptsturmführer. – Sanitariusz trzasnął obcasami i się przedstawił: – Kapral Godfried Haberstroh. – Oddaję panu brata oraz list od SS-Sturmbahnführera Ericha Krausa z RuSHA, proszę pokwitować odbiór brata. – Po tych słowach Haberstroh rozkuł Franza i utkwił wzrok w barokowych złoto-zielonych wzorach tapety.
Mock podszedł do brata i przyjrzał mu się dokładnie. Franz wciąż się uśmiechał i wciąż śmierdział. Eberhard usiadł za biurkiem i rozłożył list podpisany przez SS-Sturmbahnführera Ericha Krausa, szefa RuSHA w Breslau, do którego należało „ostateczne rozwiązanie kwestii żydowskiej”. Kraus był również odpowiedzialny za kontakty ze służbą medyczną w sprawach eutanazji. Dokument był ozdobiony u góry pieczęcią z orłem trzymającym w szponach indogermański znak szczęścia.
– „Dnia 16 marca o godz. ósmej minut dwadzieścia wieczorem br. patrol porządkowy pod dowództwem kaprala Nageduscha natknął się na Tauentzienstr. 141 na ob. Franz Mock, lat 67, emerytowany kolejarz, zamieszkały Breslau, Nicolaistrasse 7” – czytał Mock głośno, by słyszała go stojąca w drzwiach Karen.
- Co za osobliwa składnia! – mruknął do siebie i kontynuował: – „Zachowanie Mocka urągało wszelkim normom przyzwoitości i wobec tego został on odprowadzony przez patrol na najbliższy posterunek rewiru XIV Sicherheitspolizei na Feldstrasse 40. Komendant, Kriminalwachtmeister Mundry, zgodnie z instrukcją RDT 1425/934, przekazał Mocka podległej mi placówce. Uznałem, że, wbrew sugestiom Mundrego, Mock nie wykazuje oznak choroby umysłowej, lecz jest w stanie upojenia alkoholowego, i wobec tego postanowiłem go przekazać pod opiekę jego brata, Eberharda Mocka, lat 62, zamieszkały Zwingerplatz 1, co zleciłem kapralowi Haberstroh. Pokwitowanie odbioru...”
Mock podpisał dokument i oddał go kapralowi.
– Ten dokument jest dla mnie, a identyczna kopia dla pana kapitana – powiedział Haberstroh, podał Mockowi dokument, odmeldował się i ruszył do przedpokoju.
– Nie używajcie pleonazmów, kapralu – krzyknął za nim Mock. – Identyczna kopia – przedrzeźniał młodego sanitariusza. – A poza tym – mruknął do siebie – wcale nie jest identyczna.
U dołu kartki widniały odręczne gryzmoły, które Mock odczytał już cicho, tak cicho, aby tego nie usłyszała Karen: „Pański brat jest obłąkany. Tylko ze względu na dawną znajomość nie przekazałem go do eutanazji. SS-Sturmbahnführer Erich Kraus”.
Mock spojrzał w zamyśleniu na brata, który wciąż się uśmiechał i nieodmiennie śmierdział. Smród ten jednak nie był odorem alkoholu. Franz wydzielał woń podobną tej, jaką kilka miesięcy temu czuł Eberhard, kiedy wtargnął do oddziału psychiatrycznego drezdeńskiego szpitala i z mieszkania ordynatora wyniósł szesnastoletnią Elfriede Bennert – woń niemytego ciała, odizolowanego od powietrza grubym, nieprzepuszczalnym wełnianym materiałem.
– Żydzi to zrobili, Ebi. – Franz uśmiechał się od ucha do ucha. – To zrobili Żydzi.
– Co zrobili Żydzi?
– Żydzi są mordercami. – Franz podrapał się po siwej szczecinie brody. – Mordercami mojego Erwina.
Eberhard musiał przyznać rację Mundremu i Krausowi. Jego brat oszalał.
– Żydzi nas mordują – ciągnął niezrażony Franz. – Oni nas wszystkich wymordują.
Tego już Eberhard nie mógł już znieść. I to nie tylko dlatego, że zobaczył nagle maski pośmiertne dobrotliwego doktora Moritza Zuckermanna i jednego ze swoich najlepszych policjantów, rabinowego syna Heinza Kleinfelda, nie tylko z tego powodu, że ujrzał siebie bijącego dziesięć lat temu Mosesa Hirschberga podczas przesłuchania, to nie wyrzuty sumienia ani smutne wspomnienia nim targały, lecz poczuł boleśnie obelgę rzuconą jego własnemu rozumowi, lepką plwocinę głupoty. Nie przyjmował do wiadomości, że przed nim siedzi chory człowiek, w swoim bracie ujrzał nie godne miłosierdzia indywiduum, ale zakutego propagandzistę, który gotów byłby skoczyć w ogień dla obrony jednego przecinka w pismach Wodza.
– To my ich wymordowaliśmy, idioto – powiedział Eberhard. – I już ich nie ma w Breslau i w Niemczech. Tylko ich znaki pozostały.
– Nie ma, he, he, nie ma! – przedrzeźniał go Franz. – A kto zabił tę dziewczynę, tam gdzie byliśmy? Też Żyd!
– Co ty bredzisz? – Eberhard czuł, że traci panowanie nad sobą. – A skąd ten Żyd się niby wziął? Wyfrunął kominem w Auschwitz i zmaterializował się w Breslau? Co ty bredzisz, idioto?!
– Sam jesteś idiotą. – Franz przestał się śmiać i wbił w brata swe oczy, okrągłe i czarne jak u małpy. – Tak powiedziała mi ona... O Erwinie nic... Ale o gwałcie tak... Kto to zrobił... Powiedziała, że Żyd... A mało to jest Żydów u Ruskich?
Mock poczuł przez chwilę ulgę. Jego brat nieświadomie mu pomógł. Na krótko obdarzył go nadzieją, że cekiny, częściowe ogołocenie kamienicy i przymierzanie na cmentarzu dłoni trupa do jego przegubu to koszmar i wybór chorej wyobraźni. Może to rzeczywiście rosyjski Żyd, na przykład oficer enkawudzista, myślał Mock i trzymał się tej myśli gorączkowo. Ta myśl to requiem dla jego wyimaginowanych policyjnych obowiązków, to przepustka umożliwiająca opuszczenie twierdzy, to obietnica wspólnego starzenia się wraz z Karen. Myśl ta była tak nierealna jak mgła, jak mgła się też rozwiała, pozostawiając jasne, zimne i krystaliczne implikacje.
– To nie byli Ruscy, Franz – powiedział wolno. – To byli Niemcy.
– Jak śmiesz! – wykrzyknął Franz i wstał z podłogi. – Jak śmiesz, ty świnio! Ty żydowska gnido! Ty gnido jedna!
W umyśle Mocka wciąż zazębiały się ogniwa łańcucha przyczynowo-skutkowego. Ani na chwilę nie przestał logicznie myśleć. Ciosy, które zadawał swojemu bratu, były ciosami miłości i miłosierdzia – jak lodowata woda tnąca ciała szaleńców w żelaznych klatkach szpitali. Eberhard uruchomił swoje stawy i bił tylko łokciami i kolanami. Kolano w krocze, łokieć w nos, kucnięcie, łokieć w twarz, zajście od tyłu, kolano w plecy.
Eberhard sapał, Franz krwawił, Eberhard uklęknął przy nim i otarł rękawem bonżurki krew z nosa brata.
– Marto, nagotuj wody na kąpiel – krzyknął, nie patrząc w stronę drzwi, i spojrzał ze zgrozą na powalany krwią rękaw. – Zostajesz u mnie, bracie, żebyś nie robił więcej głupot.
Uniósł wzrok do góry w stronę Karen. Jej już jednak nie było. W drzwiach stała tylko Marta z czystym białym ręcznikiem.
Breslau, sobota 17 marca 1945 roku, wpół do siódmej po południu
SS-Sturmbahnführer Erich Kraus urzędował w budynku Prezydium Policji przy Schweidnitzer Stadtgraben, gdzie mieściło się mnóstwo mniejszych i większych wydziałów, decernatów i komórek zglajchszaltowanej policji niemieckiej, wśród nich wydział Rassen- und Siedlungshauptamt der SS w Breslau, któremu podlegały decyzje w sprawie osób pochodzenia żydowskiego oraz chorych psychicznie.
Mock zajechał od strony Museumplatz, przy którym dymiły wyrwy w neoklasycystycznym gmachu Śląskiego Muzeum Sztuk Pięknych, gdzie jeszcze niedawno chował się przed deszczem. Mocka najbardziej irytowały zniszczenia figury konia, na którym siedział cesarz Fryderyk III. Dumnie wzniesione końskie nogi pokaleczone były odłamkami, a szlachetny łuk grzywy został przecięty. Na skórzanym płaszczu motocyklisty osiadała sadza z pióropusza, który wznosił się nad Urzędem Telefonicznym i Telegraficznym. Mock przyśpieszył, chcąc uniknąć zasypania przez sadzę, skręcił w Anger i zaparkował na chodniku przed wejściem do wydziału RuSHA w Breslau, kierowanego przez jego dawnego i obecnego wroga Ericha Krausa.
Otrzepując płaszcz z sadzy, wszedł do środka i natychmiast poczuł na sobie spojrzenie dwóch par oczu. Jedna z nich należała do starego portiera Oskara Handkego, którego Mock znał prawie trzydzieści lat, druga zaś do młodego strażnika o tępej twarzy pewnego siebie zdobywcy świata i kobiet, którego Mock ani nie znał, ani znać nie chciał. Odpowiedziawszy na pozdrowienia Handkego, stał obok dyżurki i patrzył, jak portier przepisuje jego dane z legitymacji policyjnej do oprawionego w wiśniowe sukno zeszytu z napisem „Marzec 1945”. Portier Handke podniósł słuchawkę i zaanonsował komuś Hauptsturmführera Eberharda Mocka z V departamentu RuSHA. On w tym czasie podziwiał pedanterię wpisów do zeszytu: każdy interesant wydziału Rassen- und Siedlungshauptamt der SS w Breslau był opatrzony dwiema liczbami przedzielonymi ukośnikiem, z których pierwsza oznaczała – jak się domyślił Mock – wizytę liczoną od początku bieżącego miesiąca, druga – od początku bieżącego roku. On otrzymał przepustkę z numerem 21/167 oraz taką oto wskazówkę od Handkego:
– Pokój numer 227, SS-Sturmbahnführer Erich Kraus przyjmie pana dyrektora kryminalnego za kwadrans.
– Dziękuję, panie Handke. – Mock odbywał dziś drugą podróż sentymentalną do czasów, kiedy nazywano go „dyrektorem kryminalnym”, w zamierzchłe lata, kiedy gorzkie myśli i poczucie beznadziei nie wypełniały mu dwudziestu czterech godzin na dobę.
Nie idealizuj tych czasów, myślał Mock, mijając strażnika o twarzy toreadora, to były też czasy, kiedy miałeś do czynienia z bydlakiem, do którego teraz idziesz. Przypomniał sobie triumfujący uśmiech byłego komendanta policji w Frankenstein, kiedy w 1934 roku pojawił się w tym gmachu jako szef gestapo w Breslau. Pamiętał jego niezłomne zasady moralne, nienawiść do Żydów, Słowian, teatru, filharmonii, alkoholu i mężów zdradzających swe żony. Nie mógł zapomnieć wymyślnego sadyzmu, jakim się odznaczał, torturując żądłami owadów jego młodego przyjaciela Herberta Anwaldta, z którym prowadzili tajne śledztwo w sprawie morderstwa Marietty von der Malten, nade wszystko zaś Mock nie mógł sobie wyobrazić, że Erich Kraus robi coś dla niego bezinteresownie. Idąc długim korytarzem, nabierał coraz większej pewności, że Kraus, puszczając wolno brata, który wczoraj najwyraźniej cierpiał na jakieś zaburzenie umysłowe, obliguje jego samego do okazania wdzięczności. Siadłszy pod pokojem 227, analizował wszystkie punkty swojego planu, który był manewrem wyprzedzającym: on sam chciał Krausowi dzisiaj podziękować, nie czekając na żądanie spłaty długu wdzięczności.
Breslau, sobota 17 marca, trzy kwadranse na siódmą po południu
Adiutant, z którego butnej twarzy mógłby brać przykład strażnik na dole, obejrzał dokładnie przepustkę Mocka i pokazał mu bez słowa otwarte drzwi z napisem „Rassen- und Siedlungshauptamt der SS. Abteilung in Breslau”. Mock, nie zwracając najmniejszej uwagi na impertynencję adiutanta, stanął w drzwiach i patrzył z pokorą oraz wdzięcznością na niewysoką postać w czarnym mundurze SS, siedzącą za ogromnym, lśniącym biurkiem z wielką bakelitową popielnicą. Kraus pomarszczył się i skurczył wraz z upływem lat jak stare jabłko.
– Heil Hitler – wrzasnął Mock i wystrzelił ramię do góry, trzaskając obcasami.
– Heil Hitler – odwrzasnął Kraus, podskakując za biurkiem w hitlerowskim pozdrowieniu. – Proszę siadać, panie kapitanie.
– Dziękuję. – Mock usadowił się na twardym stołku naprzeciw biurka.
Kraus patrzył uważnie na poparzoną twarz Mocka, na jego skórzany płaszcz pokryty tłustą sadzą. Zmrużył oczy w jakiejś namiastce uśmiechu. Ale usta ani drgnęły, nawet wtedy, gdy budynek zatrząsł się od wybuchu. Zajęczała szyba, która wypadła na bruk wewnętrznego dziedzińca. Potem zaległa cisza przerywana szmerem sypiącego się tynku. Kraus najwyraźniej nie miał zamiaru przerywać milczenia.
– Dziękuję, panie, SS-Sturmbahnführer, za ocalenie mojego brata – powiedział Mock, patrząc nieśmiało na Krausa. – Rzeczywiście miał pan rację. Mój brat był pijany.
– Jest pan bohaterem, kapitanie – powiedział Kraus, bębniąc paznokciami po stole. – Jakże mógłbym oddać do eutanazji brata bohatera z Drezna?
– Tak... Już Eurypides wiedział, że wino sprowadza na człowieka szaleństwo... Trudno czasem odróżnić człowieka pijanego od szalonego...
– Wprost przeciwnie. – Kraus przestał bębnić. – Bardzo łatwo. Wystarczy powąchać. Ja powąchałem pańskiego brata. Śmierdział tylko swoim gównem. Nie alkoholem. Zatem był pijany czy szalony, co, kapitanie?
– Mój brat jest alkoholikiem w stanie abstynencji. – Mock był przygotowany na to pytanie. – Wie pan, co wyrabiają alkoholicy, kiedy odstawią alkohol i nie zażywają żadnych leków?
– Nie wiem. – Głos Krausa stał się poirytowany. – Natomiast wiem, co uczyniłby każdy na moim miejscu, kiedy ujrzałby takiego obesrańca jak pański brat. Oddałby go do eutanazji, rozumie pan!
– Jestem bardzo zobowiązany, panie SS-Sturmbahnführer. – Mock był przygotowany na obelgi oraz na lekceważące pomijanie jego stopnia wojskowego. – I chciałbym się teraz panu odwdzięczyć...
– Jak? – Kraus obcinał szczypczykami koniec cygara i udawał całkowitą obojętność.
– Zbrodnia zhańbienia rasy... – szepnął Mock i umilkł znacząco.
– No jest taka zbrodnia – mruknął Kraus, wypuszczając kłąb dymu. – Zechce pan dokończyć zdanie, czy będzie pan rozmawiał ze mną jak ostatnio pański brat?
– Wysoki oficer gestapo – Mock w jednej chwili odgadł po zwrocie „zechce pan”, że Kraus na chwilę zrezygnował z dalszego upokarzania rozmówcy – gwałci polskie robotnice z fabryki Famo. Wiem to z całą pewnością i mogę o wszystkim panu powiedzieć... Bardzo łatwo go pan znajdzie... Nie pamiętam dobrze jego nazwiska... Brzmi ono podobnie jak nazwisko poety Heinego... Zatrzymanie go wydłużyłoby listę pańskich wielkich sukcesów jako szefa tego tak potrzebnego nam Niemcom wydziału. Dałoby nam wszystkim nadzieję, że nawet w trudnych dniach dekadenckie postawy winny być tępione z całą surowością.
Kraus wstał i okrążył dwukrotnie ciężkie biurko. Nagle zatrzymał się przed Mockiem. Śmiały się już nie tylko jego oczy, śmiały się również usta. Cała pomarszczona głowa kiwała się, rozjaśniona przyjacielskim uśmiechem.
– Dlaczego pan siedzi na tym twardym taborecie, kapitanie Mock? – powiedział, ukazując mocne, zdrowe zęby, między którymi tkwiły włókna jakiegoś mięsa. – Tutaj siedzą aresztanci i przesłuchiwani. Dlaczego nie usiądzie pan na fotelu pod palmą? Dlaczego nie zapali pan cygara, kapitanie?