Osoby czytające wydania polityki

Wiarygodność w czasach niepewności

Wypróbuj za 11,90 zł!

Subskrybuj
Książki

Fragment książki "Wieki światła"

 
Dzięki eterowi Anglia się bogaci, cechy rozkwitają, wyją zmianowe syreny, kominy plują dymem, bogacze żyją w niewyobrażalnie wyuzdanym luksusie, a reszta nas pracuje, kłóci się i walczy o okruchy, które zostały. Nawet inne kraje, złapawszy się we własne dziwożarowe macki eteru i śmiechu warte mity o odkryciu go przez innego wielkiego mistrza niż angielski, dymem i stukiem młotów spełniają marzenia o cechowym przemyśle, a dzikie ziemie pozostają niezbadane. Dzięki eterowi świat obraca się powolnymi, mrocznymi wirami Wieków, ponad wojnami i konfliktami. Bez niego... ale to nie do pomyślenia!

– No, dalej – rzekł mistrz Hinkton.

Rudowłosy chłopak zerknął na zasuwę, potem na tablicę, gdzie widniał fonetyczny zapis tego, co miał wypowiedzieć, dotykając zasuwy, choć tu nawet normalne litery alfabetu wyglądały jak język z Księżyca, do tego zapisany z błędami.

– Trzymaj palec pośrodku, tumanie, bo sprężyna ci go utnie! I czym będziesz wtedy dłubał w nosie, co?

Nerwowe chichoty rozniosły się po klasie.

– Śmiało. Jeszcze będzie z ciebie cechmajster.

W końcu chłopak spróbował. A może tylko odchrząkiwał. Nic się nie stało. Ziemia pod nami zadźwięczała.

– Jeszcze raz, tylko głośniej. Każdy cechowy, który jest coś wart, by to zaśpiewał.

Chłopiec spróbował znowu. Głośny trzask i zamek się otworzył.

– No, podnieś wieko. Zajrzyj do środka.

Mistrz Hinkton miał swój dyżurny żart, polegający na opuszczeniu wieka na głowę chłopca, który zaglądał do skrzynki. Teraz też to zrobił.

– Pusta, prawda? Tak jak twoja głowa.

I wszyscy zaśmialiśmy się z figla tego żałosnego durnia, mimo że go
nienawidziliśmy.

*

– Spójrz na to.

Ojciec podwinął rękaw by pokazać mi splot tatuażu, znak jego eterowego fachu. Ojciec Matty’ego Brady’ego, mieszkającego nieopodal, pracował przy wielkich samozsypnych wagonach do węgla i miał taki na całe plecy, jakby wąż zwinął się tam do snu. Na przedmieściu była też cała ulica cechmistrzów, którym z kciuków wystawały niebieskawe narośle, jakby kolce metalowych róż. Nikt dokładnie nie wiedział, czym się zajmowali, poza tym że pracowali głęboko w trzewiach ziemi, blisko dudniących maszyn, byli dobrze opłacani i nie żyli długo. Traktowaliśmy te stygmaty – blizny, łuski, ozdobne siniaki, zwane przez nas znakami głowni – z lękiem, zawiścią, podziwem.

Wszyscy mieliśmy poczucie, że gdzieś poza zasięgiem naszego zwyczajnego życia czai się inność – jak zimny mrok kryjący się za księżycowym połyskiem basenu z eterem. Bardziej niż zwolnień z pracy, odciętych kończyn i cechowych sądów dyscyplinarnych baliśmy się, że nadmiar eteru zagoi Znak na naszych nadgarstkach. Wtedy czekał cię straszny los. Stawałeś się trollem, odmieńcem. Oczywiście cechy zajęłyby się tobą i twoją rodziną, tak jak zawsze dbały o swoich członków, ale po ciebie przybywał ciemnozielony furgon trollowego i wywoził do Northallerton, owego legendarnego zakładu, gdzie troszczyliby się o ciebie – i wykorzystywali – do końca życia.

– Wczoraj na Pokład Zachodni sprowadzili jednego z tych trolli – oznajmił pewnego wieczoru ojciec przy herbacie.

– Wiesz co... – Matka upuściła parę groszków z widelca. – Nie powinieneś używać takich słów.

– A co za różnica? W każdym razie był to odmieniec. Sprowadzili go na pomoc, bo uszkodzili młot dźwigniowy do tego stopnia, że rozhartowało się żelazo. Próbowali wszystkich zaklęć i na nic. Ale to typowe dla preserów, wiecie. Z tego co słyszałem, nadal nie działa.

– Udało ci się to zobaczyć? – zapytałem.

-  Nie. – Ojciec obracał w ustach zabłąkany kawałek chrząstki. – Ale chłopcy z kuźni prętów przysięgali, że wyglądało jak metalowa jaszczurka i że pozieleniał im chleb w kanapkach.

– Frank, nie opowiadaj swojemu synowi takich rzeczy. To głupie zabobony. Poza tym, Robert, to nie jest „to”. To są ludzie jak wszyscy inni.

Ale nie byli ludźmi – w tym cała rzecz. Poszarzała skóra, wyłupiaste oczy, kolce jak u jeża, owe ofiary fabryk w naszej dziecięcej wyobraźni nawiedzały zimą ślepe zaułki między domami.

„Idzie Kartoflarz, idzie Kartoflarz, Kartoflany Nos! Idzie Kartoflarz, la la la la la...” – krzyczeliśmy. Właśnie dlatego że był odmieńcem, że uważaliśmy go za odmieńca, my dzieciaki naśmiewaliśmy się z niego bardziej niż z innych włóczęgów, bezcechowych partaczy, którzy wędrowali po Brownheath, żebrząc, sprzedając bezużyteczne rupiecie, czasem kradnąc. Większość z nich w ogóle nie była trollami. Byli kalekami od urodzenia lub na skutek wypadku, lub po prostu trochę pomyleni. Ale Kartoflarz był przedziwną postacią. Ubierał się w łachmany z kapturem, ciągnął za sobą mały wózek i zdawał się pojawiać w Bracebridge tylko w siwe od dymu zimowe wieczory. Najpierw wiatr pędzący uliczkami przynosił skrzypienie kółek.

A potem zjawiał się on sam, wyłaniał z zapadającego zmierzchu. Jego twarz w świetle ulicznych latarni była bardzo zniszczona, a dłonie miał jak rozgotowane kiełbasy, tłuste, ropiejące, jak poparzone. Kimkolwiek był wcześniej, teraz jego odmienność przekraczała wszelkie granice.

Matka należała do nielicznych pań cechowych, które zostawiały tym nieszczęśnikom jałmużnę na progu. Stare buty, wygotowane kości w papierowej torbie, czerstwy chleb, okrawki boczku. Czasem, leżąc już w łóżku, słyszałem skrzypnięcie furtki i obserwowałem przez maleńkie okienko sylwetkę człapiącą ku drzwiom i wózek pozostawiony na chodniku. A czasem – co niewiarygodne – ktoś otwierał mu drzwi. Leżałem w ciemności i wyraźnie słyszałem cichutki szmer głosu matki oraz gardłowy pomruk, który mógł należeć tylko do niego. Rankiem sama myśl, że Kartoflarz mógł wchodzić do naszego domu, wydawała się absurdalna.

*

W spokojniejsze wieczory nasłuchiwałem dobrze znanych odgłosów krzątaniny z dołu: trzaśnięcia szuflady, do której matka odłożyła kuchenne noże, zgrzytnięcia bloczków, gdy podciągała pod sufit suszarkę pełną ociekającego prania, stęknięcia i skrzypnięcia schodów, gdy szła na górę.

Chwila ciszy. „Robercie, śpisz?”. Nigdy nie spałem. Kolejna pauza – matka zastanawiała się, czy strome stopnie prowadzące na mój stryszek potraktować jak schody, czy jak drabinę. Gdy w końcu wpinała się pod skos dachu, jej rozpuszczone włosy otaczał obłoczek rozproszonego światła świecy. Przygarbiona pod niskim stropem, przytulając się do mnie przez pofałdowane kapy i koce, łapała oddech.

– Dawno, dawno temu była sobie ładna dziewczyna. Nazywała się Kopciuszek. Mieszkała sama w wielkim starym domu, z macochą i trzema brzydkimi przyrodnimi siostrami.

– Czyli nie była taka całkiem sama, prawda?

– Poczekaj, zobaczysz...

I tak każdej nocy; mity i baśnie z całej Anglii przemieszane z jej i moimi wyobrażeniami. Opowiadała mi historie o założycielach naszego cechu, te z nich, które wolno było poznać kobietom. A potem o Wieku Królów, kiedy nie było cechów i wszystkie ludy bezsensownie walczyły ze sobą, rządzone z pałaców złych monarchów, których później sprawiedliwie osądziliśmy i ścięliśmy, o groźnych rycerzach zakutych w stal, o Arturze, szalonej królowej Elżbiecie i Boadicei, co walczyła z Rzymianami.

I zdawało mi się, że jeszcze wcześniej, przed Wiekami Przemysłu, kiedy nauczono się wysysać z ziemi magię, nawet przed Wiekiem Królów cały świat wypełniały cuda większe, niż mogłem sobie wyobrazić. Wspaniałe zwierzęta pojawiające się jak spod ziemi, wyniosłe białe pałace, każde wzgórze porośnięte pięknymi roślinami...

– I wtedy Kopciuszkowi ukazała się Dobra Wróżka.

– Była odmieńcem?

Chwila przejmującej ciszy.

– Robercie, to tylko bajka.

– To opowiedz mi coś prawdziwego. Opowiedz mi o Złotobiałej.

– Dobrze. Posłuchaj...

Kiedy opowiadała mi o Złotobiałej w moim pokoiku na poddaszu, zawsze robiła to z uśmiechem i lekkim wahaniem. Jak większość klasy pracującej, w głębi duszy czuła sympatię dla kobiety urodzonej na samym dole cechowej hierarchii, która stała się tak potężna, aż zagroziła, choćby na chwilę, wszechwładzy cechów. Jednakże, matka była także panią cechową i musiała odczuwać pewne rozdarcie na myśl o tej kobiecie. Złotobiała, której magia przychodziła równie naturalnie jak oddychanie, stanęła na czele powstańców i podeszła z nimi pod mury Londynu. Jeśli jednak wystarczająco długo wstrzymywałem oddech, krzyżując pod kołdrą palce rąk i wywijając palce nóg w moim własnym dziecinnym zaklęciu, w końcu przyjemność opowiedzenia ciekawej historii brała górę.


 
– Złotobiała... to nie było jej prawdziwe imię. Ale nikt nie wie, jak się naprawdę nazywała, z której części Anglii przybyła, choć wiele miast chce zawłaszczyć tę legendę. Nawet ci głupcy z Flinton, gdzie w ziemi leży tylko węgiel, a przy drodze wyrasta potężna hałda żużlu, nawet oni zapewniają, że urodziła się tam – uwierzyłbyś w to? Ale słuchaj dalej.

Kiedy ludzie zauważyli, że Złotobiała jest odmieńcem, miała szesnaście lat. Sama na pewno wiedziała to od dawna. Widzisz, z wyglądu była całkiem normalna, choć bardzo ładna, a w owych czasach nie było Dnia Próby... Złotobiała uciekła więc do lasu, który w tamtych czasach pokrywał większość naszego kraju. Tam rozmawiała ze zwierzętami, brodziła przez strumienie i poznała osobliwych ludzi, odmieńców, szaleńców, porzuconych, okaleczonych, partaczy wszelkiej maści – w zasadzie wszystkich, którym eter oraz cechy wyrządziły krzywdę i wyrzekły się ich. I tak, wędrując pośród mglistych drzew, z początku nieśmiała, potem potężniejąc i piękniejąc od wewnętrznego czaru, skupiła wokół siebie bohaterów wszystkich legend. Robin Hooda, Lancelota i Panią Jeziora; Królewnę Śnieżkę, Kopciuszka, Raszpunkę, Króla Głupców i Zielonego Rycerza. Wszystkich.

– Obiecała swoim ludziom królestwo, które było jednocześnie nowe i stare. W niektórych podaniach nazywa się je Avalonem, inni mówią o Albionie, chociaż to jest tylko inna nazwa naszego kraju. Ale w najlepszych wersjach baśni, tych, które opowiada się tutaj, mowa o Einfell. Einfell leży tuż obok naszego świata, a Złotobiałej udało się je odwiedzić, kiedy była mała. Wracając, zabrała ze sobą trochę jego blasku. Einfell promieniało '7A jej uśmiechu i właśnie dlatego ludzie się ku niej garnęli, by usłyszeć jej głos i poczuć jej wzrok, który był jak blask słońca...

Potem chciałem, by matka opowiedziała o kolejach tak zwanego Bezbożnego Powstania pod wodzą Złotobiałej – o tym, jak jej obdarta armia wędrowała na południe, aż w końcu ujrzała mury Londynu ze swego obozu na Wzgórzach Latawcowych.

– Wtedy już poznała Starzyka Jacka. On również był odmieńcem. Miał na rękach ślady tortur, dziury przypominające sęki, i zawsze otaczała go ciemność. Jednak zdawał się pasować do towarzystwa, które skupiło się wokół Złotobiałej, więc chętnie go przyjęła. Starzyk Jack został jej generałem, a zwycięstwa w bitwach były jego zasługą...

Była to najkrwawsza i najmroczniejsza z historii opowiadanych mi przez matkę. Zabrakło w niej jednak ostatecznej bitwy pod murami Londynu, kiedy to Starzyk Jack zdradził Złotobiałą i oddał ją, skutą łańcuchami, w ręce cechmistrzów. W naszej opowieści Złotobiała nigdy nie spłonęła na stosie na Clerkenwell. Była to natomiast pełna radości podróż, obfitująca we wspaniałe przygody i niespodzianki, a uzdrowienia i inne cuda zdarzały się niemal przy każdym kamieniu milowym. Wiewiórki skakały z drzewa na drzewo, a ptaki śpiewały ponad wspaniałym pochodem Złotobiałej przez nieskończony las. Jego miękki półmrok przetykany był złotem i cieniami. Już zaraz, za następnym zakrętem, a najpóźniej wieczorem dojdą do miejsca, które im obiecała. Wcale nie był to Londyn, nawet nie Anglia czy Albion, lecz Einfell...

Gdy milkły ostatnie słowa baśni, matka siedziała jeszcze przez dłuższą chwilę, palcami lewej dłoni delikatnie uciskając małą szarą szramę we wnętrzu prawej, którą czasem zauważałem, lecz jej pochodzenia nigdy mi nie wyjawiła. Świeca filowała i błyskała. Śpiewy i las powoli bledły. Gdzieś w oddali szczekał pies, płakało dziecko. Wiatr szeptał w dachówkach, delikatnie falując pajęczynami na poddaszu. A z głębin pod miastem wznosił się ponad drewno i cegły Brickyard Row jeszcze jeden dźwięk. Szum, bum, szum, bum...

– Opowiedz mi coś jeszcze.

Pocałowała mnie w czoło i uciszyła, kładąc palce na ustach. Ich czubki delikatnie pachniały dymem z kominka.

– Robercie, już dosyć cudów jak na jedną noc.

Ale ja nigdy nie miałem dosyć.

*

I nadszedł czas świętojańskiego jarmarku na nadrzecznych łąkach. Tego długo oczekiwanego ranka czekałem w parnej kuchni przy stole, spoglądając na matkę uwijającą się w fartuchu, zastanawiając się, czy naprawdę dotrzyma obietnicy i zabierze mnie tam, żebym mógł zobaczyć prawdziwego, żywego smoka. A potem wyszliśmy na dwór, pod przymglone słońce, ruszyliśmy przez bruk i most z żywostali, któremu miasto zawdzięczało nazwę – i dotarliśmy na łąkę. Był cichy dziesiątek, przed półdzielą, tego dnia jarmark miał rozkwitnąć w całej swej glorii. Stały tu połatane, wyblakłe od słońca pasiaste namioty. Węże rur maszynowych wiły się między krowimi plackami jak kawałki zgubionych jelit. Dobiegały nas krzyki, stuk młotków. Wszędzie pełno było wozów.

Maszyny, które będą napędzać karuzele, niewielkie jak na standardy Bracebridge, drzemały, jałowo klekocąc i ledwo dymiąc, opuszczone przez swoich mistrzów. Czuło się, że przyszliśmy za wcześnie, że nic jeszcze nie jest gotowe. Człowiek w fartuchu jednak wziął od nas pieniądze. Lewą ręką ściskając dłoń matki, w prawej dzierżąc lepką kulę anyżkowego lizaka, ruszyłem przez zwiędłą trawę na poszukiwanie smoka.

Stanęliśmy z matką przed sporą, podpartą cegłami budą na skraju pola, wśród ciernistych krzaków, czując zapach gnoju i fajerwerków. Ze ściółki z wilgotnych gazet dziwne stworzenie spojrzało na nas przez drewniane pręty. Jedno oko miało przesłonięte srebrnym bielmem, ale drugim, zielonozłotym, ze szczeliną źrenicy jak u kozła, obserwowało nas. Paszczą wydało ostry, trzaskający dźwięk. Zęby miało popsute. Kiedy rozpostarło przykurczone kikuty skrzydeł, zerwał się rój much, zaraz siadając z powrotem. Na skórze nie miało łusek, była szara, gdzieniegdzie porośnięta kępkami ostrej szczeciny.

To miał być smok? Niepocieszony powlokłem się do domu. Ojciec jeszcze nie wrócił, a Beth była w szkole, dom zdał mi się pusty i zatęchły, gdy matka zatrzasnęła za sobą drzwi. W moich ustach i sercu, z gorzkim, smutnym smakiem anyżku łączyło się odległe dudnienie. Szum, bum, szum, bum...

– No wiesz, Robercie, wcale nie było tak źle, prawda? Przynajmniej zobaczyłeś smoka. Jutro nie dalibyśmy rady przecisnąć się przez tłum.

Wzruszyłem ramionami, wpatrując się w rysy na blacie stołu. Nie wiedziałem wówczas, jak powstają takie stwory: że było to, na swój sposób, wielkie osiągnięcie jakiegoś zwierzmistrza – tak odmienić ciało kota, świni, psa czy kury, by nie dało się rozpoznać, czym było pierwotnie. Czułem jednak, że kala się w ten sposób świat, bo pobudki, z jakich się to robi, są dokładnym przeciwieństwem ognistego natchnienia, z którego dawno temu, w miejscu zwanym Einfell, powstawały wszelkie stworzenia zrodzone przez naturalną magię.

– Świat jest pełen niespodzianek. – Matka oparła się biodrem o moje krzesło, położyła łokcie na stole, palcami obrysowując szarawą bliznę we wnętrzu prawej dłoni. – Tylko że niektóre nie są... aż taką niespodzianką, jakiej byś się spodziewał.

Mijały noce, aż nadeszła jesień, kiedy wszyscy cechowi Bracebridge paradowali z bębnami i piszczałkami, w cylindrach i szarfach, a pomniejsze domy cechowe otwierały swe podwoje, by dzieci mogły podziwiać wysadzane drogimi kamieniami księgi i zdobione relikwiarze. Potem od Coney Mound zawiał mroźny wiatr, ogołacając brzozy z liści i skłębiając chmury nad Rainharrow. Ja każdej nocy uśmiechałem się do siebie, gdy matka, niezręcznie jak zwykle, rakiem, schodziła po drabince z mojego stryszku, z pełgającą, blednącą świecą w dłoni. Wszystkie marzenia, nadzieje, niewyrażalne słowa nadal pozostawały ze mną. Wciskałem palce stóp głębiej w wygrzaną przez matką pościel i starałem się zapomnieć o szumie wiatru na Coney Mound i nieustającym basowym dudnieniu, liczącym miesiące, pracokresy i dni, aż w końcu poszybowałem między księżyc i gwiazdy, patrząc z góry na dymiące kominy miasta Bracebridge i nocny dziwoblask kadzi studzących eter.

Stamtąd, z krawędzi snu, na początku leciutko jak trawa muśnięta wiatrem, potem coraz szybciej, z piskiem, z doliny zabierał mnie nocny ekspres. Stałem na pomoście z paromistrzem, doglądając wielkiej lokomotywy przelatującej przez nędzną stacyjkę naszego nędznego miasteczka.

Bracebridge – rozmazane działki, wysypiska śmieci, pola, podwórza, domy, fabryki. Potem wzgórza, dzikie, odludne wzgórza z błędnymi ognikami, dziwnymi odgłosami i chłodnym zapachem torfu i wrzosu ścielącym się wzdłuż połyskujących eterem torów. Pociąg sunął pod konarami lasów, pędził przez Oxford i Slough, przez dymiące miasta przemysłowe, z turkotem przejeżdżał przez potężne łuki ponad wielkimi rzekami i nienazwanymi rozlewiskami, wagony połyskujące bursztynowymi koralikami okien mijały łachy piasku, łodzie żaglowe, porośnięte sitowiem mokradła. Zawoził mnie gdzieś daleko od Bracebridge, a jednak bliżej jakiejś głębszej życiowej prawdy, która zawsze mi się wymykała.

I pewien byłem, że prawda ta okaże się czymś wspaniałym.
  

Reklama

Czytaj także

null
Historia

Dlaczego tak późno? Marian Turski w 80. rocznicę wybuchu powstania w getcie warszawskim

Powstanie w warszawskim getcie wybuchło dopiero wtedy, kiedy większość blisko półmilionowego żydowskiego miasta już nie żyła, została zgładzona.

Marian Turski
19.04.2023
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną