W Bracebridge, małym miasteczku na północy Anglii, krajobraz jest księżycowy. Kopalnie, fabryki, kotły, ciągnące się kilometrami hałdy. Zawód przekazywany z ojca na syna, piwo z kolegami z pracy pite po godzinach.
Tyle tylko, że akcja „Wieków światła” nie rozgrywa się w XIX stuleciu, ale w Trzecim Wieku Przemysłu, pozyskiwanym surowcem nie jest zaś węgiel, tylko eter. „Dzięki eterowi Anglia się bogaci, cechy rozkwitają, wyją zmianowe syreny, kominy plują dymem, bogacze żyją w niewyobrażalnie wyuzdanym luksusie, a reszta nas pracuje, kłóci się i walczy o okruchy, które zostały”.
Bohater powieści Robert Borrows zapewne skończyłby jak jego ojciec – w Trzecim Niższym Oddziale Niższego Cechu Ślusarzy – gdyby nie okoliczności, które sprawiają, że wyjeżdża do Londynu. Tam robotnik stopniowo przepoczwarza się w rewolucjonistę, który myśli o tym, jak wywrócić odwieczny porządek.
„Wieki światła” Iana MacLeoda należą do gatunku, który zwykło się nazywać fantasy industrialną. W przeciwieństwie do standardowych wytworów tej literatury tę powieść wyróżnia epicki rozmach i wyraźne nawiązania do „Wielkich nadziei” Charlesa Dickensa – książki rozliczającej się ze złotą erą przemysłową w kulturze Zachodu.
„Wieki światła” można traktować więc jako hołd składany wielkiej tradycji literackiej. Można uznać za świetnie – po prostu – napisaną powieść. Ale można też widzieć w książce MacLeoda antyglobalistyczne żądło wymierzone w nam współczesne czasy.
Ian R. MacLeod, Wieki światła, przeł. Wojciech Próchniewicz, MAG, Warszawa 2006, s. 400
Przeczytaj fragment książki