Książka „Buks Molenda” to dalszy ciąg „Utopka” Leszka Libery, napisanej po niemiecku (i genialnie przetłumaczonej przez Sławę Lisiecką) powieści jedynej w swoim rodzaju – takiej, której brakowało zarówno literaturze niemieckiej, jak i polskiej. To zanurzony w śląskiej rzeczywistości realizm magiczny, ale w wersji brudnej i świadomie wykoślawionej. To opowiedziana z niewiarygodnym szwungiem i językowym polotem okrutna – a przy okazji prześmieszna – baśń, będąca jednocześnie celnym portretem pierwszej powojennej dekady na Śląsku, naznaczonej wypędzeniami, pojawieniem się ludności napływowej. To powieść z niepowtarzalnym bohaterem-narratorem – zapożyczonym ze śląskich podań utopkiem, złośliwym duchem wodnym, który powstaje ze zwłok topielców. „Buksa Molendę” czytać można jako sequel „Utopka”, ale znajomość pierwszej części nie jest wymagana – to osobna opowieść, która rozgrywa się nieco później. Mamy lata 50. – nowa Polska się wykuwa, choć wojenne rozliczenia nie zostały jeszcze sfinalizowane. Jednak sytuacja polityczno-społeczna nie zajmuje Buksa tak bardzo jak pryszcz, który pojawił się na jego twarzy. Galopada fantasmagorycznych wydarzeń jest w drugiej części absolutnie oszałamiająca, ale towarzyszy jej poważny namysł nad historią jako taką – polecam choćby opowieść o roli utopków w bitwie pod Grunwaldem. Historiozofia, literacka samoświadomość i spór z krytykami – tego po Buksie się nie spodziewaliśmy. Chociaż po kimś, kto włamuje się do zamku piastowskiego, żeby wyciągnąć z trumny szkielet Leszka Raciborskiego i zająć jego miejsce, można spodziewać się wszystkiego.
Leszek Libera, Buks Molenda, przeł. Sława Lisiecka, Wydawnictwo Od Do, Łódź 2019, s. 318