Osoby czytające wydania polityki

Wiarygodność w czasach niepewności

Wypróbuj za 11,90 zł!

Subskrybuj
Książki

Fragment książki "Atramentowa krew"

Linijka po linijce
Moja własna pustynia
Linijka po linijce
Mój raj

    
Marie Luise Kaschnitz, Wiersz


 
Zaczynało się już zmierzchać, a Orfeusz wciąż nie przychodził.

Faridowi serce mocniej biło w piersi, jak zawsze gdy odchodzący dzień zostawiał go sam na sam z ciemnością. Przeklęta Świecąca Gęba! Gdzie on się podziewał? W koronach drzew umilkły ptasie śpiewy, zdławione przez nadciągającą noc, a pobliskie góry poczerniały, jakby osmaliło je zachodzące słońce. Niebawem cały świat okryje się kirem, nawet trawa pod bosymi stopami Farida, a wokół zaczną się naszeptywania duchów. Farid znał tylko jedno miejsce, gdzie czuł się bezpieczny przed nimi: tuż za plecami Smolipalucha, tak bliziutko, że chłonął ciepło jego ciała. Smolipaluch nie bał się nocy. Kochał noc.

- No co, znowu je słyszysz? – spytał Smolipaluch, gdy Farid przysunął się bliżej. – Ile razy mam ci powtarzać, że w tym świecie nie ma duchów? To jedna z jego nielicznych zalet.

Zastygły w bezruchu, oparty o pień dębu, obserwował pustą szosę wznoszącą się stromo w górę. O kilkadziesiąt kroków dalej samotna latarnia oświetlała spękany asfalt, tam gdzie u podnóża pociemniałych wzgórz przycupnęło kilka domków, ścieśnionych, jakby się bały nocy, tak jak Farid. Świecąca Gęba mieszkał w najbliższym domu. W jednym z okien paliło się światło. Smolipaluch woatrywał się w nie od dobrej godziny. Farid próbował zachować taką samą nieruchomą postawę, ale jego stopy po prostu nie chciały tak długo ustać w miejscu.

- Pójdę i zobaczę, gdzie on się podziewa!
- Ani mi się waż!

Twarz Smolipalucha jak zwykle nie wyrażała żadnych uczuć, ale zdradziło go brzmienie głosu. Farid wyczuł w nim niecierpliwość... i nadzieję. Nadzieję, która nigdy w nim nie gasła, chociaż doznał już tylu rozczarowań.

- Jesteś pewien, że powiedział „piątek”?
- Najzupełniej! A dzisiaj jest przecież piątek.

Smolipaluch w milczeniu skinął głową, odgarniając z twarzy długie do ramion włosy. Farid próbował również zapuścić włosy, ale jego czarna czupryna mierzwiła się i skręcała tak dziko, że w końcu musiał je obciąć nożem.

- „Piątek, za wsią, o czwartej” – tak powiedział. A ten jego kundel przez cały czas warczał na mnie, jakby miał ochotę schrupać brunatnego chłopca!

Farid roztarł zmarznięte dłonie, czuł chłód wiatru pod cienkim swetrem. Ileż by dał w tej chwili za rozkoszny, cieplutki ogień, ale przy tym wietrze Smolipaluch nie pozwoliłby mu nawet zapalić zapałki. Miał być o czwartej... Farid, złorzecząc pod nosem, spojrzał w niebo. I bez zegarka wiedział, że jest już o wiele później.

- Mówię ci, że specjalnie każe nam czekać. Głupi pyszałek!

Wąskie wargi Smolipalucha wykrzywił uśmiech. Farid coraz częściej potrafił wywołać uśmiech na jego ustach. Może to dlatego Smolipaluch zgodził się zabrać go ze sobą, oczywiście pod warunkiem, że Świecąca Gęba naprawdę potrafi go odesłać do domu. Z powrotem do jego świata, stworzonego z papieru, farby drukarskiej i słów starego człowieka.

„Ech!” – żachnął się w duchu Farid. Dlaczego właśnie ten Orfeusz miałby dokonać tego, co nie udało się tylu innym wcześniej? A przecież próbowali... i Jąkała, i Złote Oko, i Kruczy Język... Wszystko to byli oszuści wyłudzający pieniądze...

W oknie domu Orfeusza zgasło światło. Smolipaluch drgnął i wyprostował się gwałtownie. Usłyszeli trzaśnięcie drzwi, a potem kroki. Szybkie, nerwowe kroki w ciemności. Po chwili w świetle samotnej latarni ujrzeli Orfeusza, czyli Świecącą Gębę, jak go pogardliwie nazywał Farid, bo jego blada, nalana twarz pociła się, niczym plaster żółtego sera na słońcu. Sapiąc, Orfeusz schodził w dół stromą ulicą, a obok biegł ten jego piekielny pies, szpetny jak hiena. Spostrzegłszy Smolipalucha, Orfeusz zatrzymał się i pomachał mu ręką, uśmiechając się szeroko.

Farid złapał Smolipalucha za ramię.

- Spójrz na ten jego głupi uśmiech. Fałszywy i podstępny! – szepnął. – Nie rozumiem, jak możesz mu ufać!
- A kto mówi, że mu ufam? I co się w ogóle z tobą dzieje? Drżysz jak osika. Może jednak wolisz tu zostać? Samochody, ruchome obrazki, muzyka z puszki, światło przepędzające noc... – Smolipaluch przestąpił okalający drogę, wysoki do kolan murek. – Tobie się to wszystko podoba. Będziesz się nudził tam, dokąd ja chcę wrócić.

Co on gadał? Jakby nie wiedział, że Farid chce tylko jednego: być tam, gdzie on. Chłopiec miał już na końcu języka gniewną odpowiedź, kiedy gdzieś między drzewami usłyszał trzask, jakby ktoś twardym butem nadepnął na suchą gałąź. Odwrócił się gwałtownie.

Smolipaluch też usłyszał hałas. Znieruchomiał, nasłuchując. Ale wśród drzew nie widać było niczego podejrzanego, tylko wiatr poruszał gałęziami, a zabłąkana ćma, blada jak duch, uderzyła Farida w twarz.

- Przepraszam! Zrobiło się trochę późno! – zawołał z daleka Orfeusz.

Farid wciąż nie mógł uwierzyć, że z takich ust mógł wydobywać się taki głos. Kiedy w kilku wioskach usłyszeli o tym cudownym głosie, Smolipaluch zaraz udał się na poszukiwanie jego właściciela. Ale dopiero po miesiącu znaleźli Orfeusza w jakiejś podrzędnej bibliotece, gdzie czytał dzieciom bajki. Żaden z zasłuchanych maluchów nie zauważył ksrła, który pojawił się nagle za regałem pełnym zniszczonych książek. Ale Smolipaluch zobaczył Orfeusza. Toteż czekał na niego na zewnątrz, przy jego samochodzie, a gdy ten wreszcie się zjawił, pokazał mu książkę, którą Farid przeklinał częściej niż cokolwiek w świecie.

- O tak, znam dobrze tę książkę! – sapnął z przejęciem Orfeusz. – I ciebie... – dodał nabożnie, wpijając się chciwie wzrokiem w blizny na jego twarzy – ciebie też znam. Jesteś najlepszy z całej książki. Smolipaluch! Poskramiacz Ognia! Kto cię tu sprowadził, do tej najsmutniejszej historii, jaką czytałem? Nic nie mów! Chcesz wrócić do domu, prawda? Ale nie możesz znaleźć drzwi – drzwi pomiędzy literami! Nie szkodzi. Zrobię ci nowe drzwi, drzwi ze słów na miarę! Po znajomości, za umiarkowaną cenę... jeśli naprawdę jesteś tym, na kogo wyglądasz!

Umiarkowana cena! Akurat. Musieli mu obiecać prawie wszystkie pieniądze, jakie im jeszcze zostały. A teraz na dobitkę kazał im ileś godzin wyczekiwać w tej zakazanej okolicy, tego wietrznego wieczora pachnącego janowcem.

- Masz ze sobą kunę? – spytał Orfeusz, oświetlając latarką plecak Smolipalucha. – Wiesz, że mój pies jej nie lubi.
- Nie – odparł tamten, a jego spojrzenie powędrowało ku książce, którą Orfeusz trzymał pod pachą. – No jak... skończyłeś?
- Oczywiście!

Pies obnażył kły i wlepił w Farida krwiożerczy wzrok.

- Na początku słowa stawiały opór – mówił Orfeusz. - Może dlatego, że byłem tak bardzo zdenerwowany. Pamiętasz, co ci powiedziałem przy naszym pierwszym spotkaniu? Ta książka – tu przejechał palcem po grzbiecie trzymanego tomu – to moja ulubiona powieść z dzieciństwa. Gdy miałem jedenaście lat, widziałem ją po raz ostatni. Ktoś skradł ją z tej obskurnej biblioteki, skąd ją zawsze wypożyczałem. Ja sam byłem zbyt wielkim tchórzem, żeby to zrobić. Ale nigdy jej nie zapomniałem. To ona mnie nauczyła, że za pomocą słów można uciec przed światem! Że można znaleźć między stronicami przyjaciół, wspaniałych przyjaciół. Takich jak ty, Połykaczu Ognia, jak olbrzymy, wróżki...  O, jak ja płakałem, czytając o twojej śmierci! A tymczasem ty żyjesz i teraz wszystko będzie już dobrze! Opowiesz na nowo tę historię...
- Ja? – z drwiącym uśmieszkiem przerwał Smolipaluch. – O, nie! Zapewniam cię, że zrobią to za mnie inni.
- No cóż, być może! – Orfeusz chrząknął zakłopotany, jakby wstydząc się swojej wylewności. – W każdym razie to okropne, że nie mogę odejść wraz z tobą – powiedział, podchodząc do murku. – Lektor musi pozostać na miejscu, to żelazna reguła. Czego to ja nie próbowałem, żeby się dostać do jakiejś opowieści! Wszystko na próżno.

Westchnąwszy, sięgnął do wewnętrznej kieszeni krzywo zapiętej kurtki i wyjął kartkę papieru.

- Proszę, oto słowa, które zamówiłeś – powiedział do Smolipalucha. – Cudowne słowa, tylko dla ciebie, droga ze słów, która zaprowadzi cię prosto do domu. Masz, czytaj!


Smolipaluch z wahaniem wziął kartkę pokrytą drobnymi pochyłymi literkami, zazębiającymi się jak szew krawiecki. Wolno przesuwał palcami po słowach, jakby musiał każde z osobna pokazać swoim oczom, nim je przeczyta, a Orfeusz przyglądał mu się w napięciu, niczym uczeń czekający na ocenę.

Smolipaluch wreszcie podniósł głowę i najwyraźniej zaskoczony odezwał się:

- Jak ty dobrze piszesz! Przepiękne słowa...

Ofreusz poczerwieniał, jakby ktoś oblał mu twarz sokiem z morwy.

- Cieszę się, że ci się podoba!
- O tak, bardzo mi się podoba. Wszystko jest takie, jak ci opowiedziałem, a nawet jeszcze ładniejsze.

Orfeusz wyjął mu kartkę z ręki, uśmiechając się z zakłopotaniem.

- Nie mogę obiecać, że pora dnia będzie się zgadzać – powiedział głosem drżącym z emocji. – Trudno zgłębić reguły mojej sztuki, ale zapewniam cię, że nikt nie wie na ten temat tyle co ja! Na przykład, kiedy chce się zmienić jakąś książkę lub napisać jej dalszy ciąg, można używać tylko tych słów, które w niej występują. Jeśli użyje się zbyt wielu obcych wyrazów, to może w ogóle nie zadziałać albo efekt będzie zgoła niezamierzony! Być może jest inaczej, kiedy to robi autor książki...
- Na wszystkie wróżki świata, w tobie jest więcej wyrazów niż w całej bibliotece! – przerwał mu niecierpliwie Smolipaluch. – Może byś zaczął wreszcie czytać!

Orfeusz umilkł w pół słowa, jakby połknął własny język.

- Jasne – bąknął lekko urażony. – Zobaczysz, książka przyjmie cię jak syna marnotrawnego, wsiąkniesz w nią, tak jak atrament wsiąka w papier!

Smolipaluch w milczeniu skinął głową, zapatrzony w pustą drogę. Farid bardzo chciał wierzyć Świecącej Gębie, a jednocześnie bał się kolejnego rozczarowania.

- A co ze mną? – spytał, przysuwając się do Smolipalucha. -  Napisał coś o mnie? Sprawdziłeś?

Orfeusz rzucił mu mało życzliwe spojrzenie.

- Boże, ależ on jest do ciebie przywiązany! – powiedział drwiąco do Smolipalucha. - Skąd ty go wytrzasnąłeś? Wyciągnąłeś go z rowu?
- Niezupełnie – odparł spokojnie Smolipaluch. – Ściągnął go z jego historii człowiek, który i mnie wyświadczył tę samą przysługę.
- Ten... Czarodziejski Język? – Orfeusz wymówił to imię z taką dezaprobatą, jakby wątpił, by ktokolwiek na nie zasługiwał.

Smolipaluch nie potrafił ukryć zdziwienia.

- Tak. Tak się nazywa. Skąd o nim wiesz?

Pies obwąchiwał stopy Farida. Orfeusz wzruszył ramionami.

- Wcześniej czy później dowiadujemy się o każdym, kto potrafi sprawić, by litery zaczęły oddychać.
- Ach tak? – bąknął Smolipaluch.

Jego głos zdradzał, że nie bardzo wierzy w tłumaczenie Orfeusza, ale nie spytał o nic więcej, wpatrując się w kartkę pokrytą rządkami liter.

A Świecąca Gęba wciąż przyglądał się Faridowi.

- Z jakiej opowieści pochodzisz? – spytał. – I dlaczego nie chcesz wrócić do swojej własnej historii, tylko do jego, gdzie nie masz nic do szukania?
- Co cię to obchodzi! – warknął Farid z nieukrywaną wrogością.

Świecąca Gęba coraz mniej mu się podobał. Był zbyt ciekawski. I zbyt przebiegły.
Smolipaluch zachichotał, a w jego głosie zabrzmiała nutka podziwu, gdy rzekł:

- Do jego własnej historii? O, za nią Farid ani odrobinę nie tęskni. Ten chłopak zmienia historie jak wąż skórę!
 - Naprawdę?

Orfeusz znów spojrzał na Farida, i to z takim pobłażaniem, że ten miał ochotę kopnąć go w mięsiste łydki, ale powstrzymywał go widok psa, który wciąż patrzył na niego wygłodniałym wzrokiem.

- No, dobrze – rzekł wreszcie Orfeusz, sadowiąc się na murku. – Ale ostrzegam cię raz jeszcze! Wczytać ciebie, to drobnostka, ale chłopak nie należy do twojej historii. Nie mogę nawet wymienić jego imienia. Napisałem tylko o jakimś chłopcu, jak sam widziałeś, i nie gwarantuję, że to zadziała. A nawet jeśli się uda, będzie ci tylko zawadzał. Może nawet sprowadzić na ciebie nieszczęście!

O czym ten przeklęty tłuścioch gadał? Farid spojrzał na Smolipalucha. „Proszę! – błagał w myślach. – Nie słuchaj go! Zabierz mnie ze sobą!”.

Smolipaluch odwzajemnił jego spojrzenie i uśmiechnął się.

- Nieszczęście? – Jego głos zdradzał dobitnie, że z tą stroną życia jest doskonale obeznany. – Absurd! Chłopiec przynosi mi szczęście. A poza tym jest niezłym połykaczem ognia. Idzie ze mną. I to też! – I zanim Orfeusz się zorientował, chwycił książkę, którą ten położył na murku. – Chyba jej już nie potrzebujesz, a ja będę spał o wiele spokojniej, mając ją przy sobie.

- Ale... – Orfeusz patrzył na niego zdezorientowany. – Przecież ci mówiłem, że to moja ulubiona książka! Chętnie bym ją zachował.
- Ja też – odparł krótko Smolipaluch, podając książkę Faridowi. – Trzymaj. I pilnuj jej dobrze.

Farid przycisnął książkę do piersi.

- Jeszcze Gwin – powiedział. – Musimy zawołać Gwina.

Sięgnął do kieszeni po okruszki chleba i już chciał zagwizdać, ale Smolipaluch zasłonił mu usta dłonią, mówiąc:

- Gwin zostaje tutaj!

Farid byłby mniej zdumiony, gdyby Smolipaluch chciał zostawić prawą rękę.

- No co tak na mnie patrzysz? Tam złapiemy sobie nową kunę. Taką, co nie gryzie.
- No, przynajmniej w tym punkcie zachowałeś rozsądek – odezwał się Orfeusz.

„O czym on mówi?” – nie rozumiał Farid. Ale Smolipaluch unikał jego wzroku.

- Zacznij wreszcie czytać! – fuknął na Orfeusza. – Czy też będziemy tu tkwić do wschodu słońca?

Orfeusz spojrzał na niego przeciągle, jakby chciał o coś spytać, ale zrezygnował.

- Tak – powiedział, chrząkając. – Tak, masz rację. Dziesięć lat w nie swojej historii to szmat czasu. Czytajmy.

Słowa.

Słowa napełniły noc jak woń niewidocznych kwiatów. Słowa na miarę, zaczerpnięte z książki, którą Farid kurczowo przyciskał do piersi, i spojone w nowy sens ciastowatymi dłońmi Orfeusza. Słowa te opowiadały o innym świecie, o świecie pełnym cudów i okropności. A Farid słuchał, zapominając o upływie czasu. Nie istniało nic prócz głosu Orfeusza, tak niepasującego do ust, z których się wydobywał. Ten głos sprawił, że wszystko wokoło zniknęło: wyboista ulica i niepozorne domki w oddali, murek, na którym siedział Orfeusz, nawet księżyc ponad czarnymi sylwetami drzew. A powietrze napełniło się słodkim, obcym zapachem...

„On to potrafi – myślał Farid – naprawdę potrafi”, a głos Orfeusza uczynił go ślepym na wszystko, co nie składało się z liter. Kiedy wreszcie głos Świecącej Gęby umilkł, Farid rozejrzał się oszołomiony, otumaniony jedwabistym brzmieniem słów. „Dlaczego te domy jeszcze tu są i ta latarnia, pordzewiała od wiatru i deszczu?”. I Orfeusz był także, i jego pies.

Tylko jeden człowiek zniknął. Smolipaluch.

A Farid wciąż stał na tej samej pustej ulicy. W niewłaściwym świecie.
  

Reklama

Czytaj także

null
Historia

Dlaczego tak późno? Marian Turski w 80. rocznicę wybuchu powstania w getcie warszawskim

Powstanie w warszawskim getcie wybuchło dopiero wtedy, kiedy większość blisko półmilionowego żydowskiego miasta już nie żyła, została zgładzona.

Marian Turski
19.04.2023
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną