Linijka po linijce
Moja własna pustynia
Linijka po linijce
Mój raj
Marie Luise Kaschnitz, Wiersz
Zaczynało się już zmierzchać, a Orfeusz wciąż nie przychodził.
Faridowi serce mocniej biło w piersi, jak zawsze gdy odchodzący dzień zostawiał go sam na sam z ciemnością. Przeklęta Świecąca Gęba! Gdzie on się podziewał? W koronach drzew umilkły ptasie śpiewy, zdławione przez nadciągającą noc, a pobliskie góry poczerniały, jakby osmaliło je zachodzące słońce. Niebawem cały świat okryje się kirem, nawet trawa pod bosymi stopami Farida, a wokół zaczną się naszeptywania duchów. Farid znał tylko jedno miejsce, gdzie czuł się bezpieczny przed nimi: tuż za plecami Smolipalucha, tak bliziutko, że chłonął ciepło jego ciała. Smolipaluch nie bał się nocy. Kochał noc.
- No co, znowu je słyszysz? – spytał Smolipaluch, gdy Farid przysunął się bliżej. – Ile razy mam ci powtarzać, że w tym świecie nie ma duchów? To jedna z jego nielicznych zalet.
Zastygły w bezruchu, oparty o pień dębu, obserwował pustą szosę wznoszącą się stromo w górę. O kilkadziesiąt kroków dalej samotna latarnia oświetlała spękany asfalt, tam gdzie u podnóża pociemniałych wzgórz przycupnęło kilka domków, ścieśnionych, jakby się bały nocy, tak jak Farid. Świecąca Gęba mieszkał w najbliższym domu. W jednym z okien paliło się światło. Smolipaluch woatrywał się w nie od dobrej godziny. Farid próbował zachować taką samą nieruchomą postawę, ale jego stopy po prostu nie chciały tak długo ustać w miejscu.
- Pójdę i zobaczę, gdzie on się podziewa!
- Ani mi się waż!