W pierwszych miesiącach istnienia audycji starałem się zajeżdżać pod rozgłośnię na pół godziny przed rozpoczęciem dyżuru, na wszelki wypadek. Przy szlabanie pokazywałem przepustkę ochroniarzowi, parkowałem nexię w zaroślach na skraju parkingu i ruszałem ścieżką między drzewami, a potem, zamiast wejść do budynku, skręcałem w lewo, za niewielką wydmę, i tam wypalałem papierosa, oparty o ogrodzenie, za którym: wilgotna ciemność, pas poszarzałego piasku, a gdzieś dalej — niewiele dalej — smoliste odmęty, chlupoczące łakomie, nie oddzielone kreską horyzontu od mroku nad moją głową. Węszyłem, nasłuchiwałem: witałem się z kolejną nocą, którą miałem tu spędzić. Potem ten czas kurczył się stopniowo, w miarę jak docierało do mnie, że Jackowi nie spieszy się do domu.
Bywało, że zostawał do wpół do pierwszej, zagadywał mnie, kiedy leciały piosenki, i nawet trochę przeszkadzał, bo przecież wolałem być sam: pilot snów w kapsule wyodrębnionej z nadmorskiej czerni mżącym światłem wskaźników i kontrolek, ekranu komputera, żółtej lampy biurowej na wysięgniku, która pochyla się nade mną jak ciekawska żyrafa. W każdym razie mogłem być spokojny, że gdybym złapał gumę albo utknął na Grzybowskiej przy zamkniętym przejeździe kolejowym, co zresztą mało prawdopodobne, Jacek zastąpiłby mnie bez szemrania przez kwadrans czy dwa. Inna sprawa, czy gotów byłby dopasować się do konwencji „Nocnych pogaduch”: nie czuł moich słuchaczy, a oni znosili go niezbyt dobrze, sądząc po telefonach, jakie niekiedy odbierałem.
Więc od dawna pospiesznie przeskakuję ze sfery dnia w sferę nocy, jak człowiek, który odwraca się na ulicy, dotknięty przez kogoś końcami palców, czubkiem miecza czy zgoła ostrzem kosy. Za dwadzieścia dwunasta głaszczę na pożegnanie kotkę, wypadam z domu, uruchamiam silnik, pędzę Mazowiecką do rozjazdu ze sklepem spożywczym, dalej łagodnie w prawo, szpaler drzew, sus przez tory kolejowe (bez oglądania się, kuszenie losu), skręt w prawo, hurgot szutrowej nawierzchni — i już jestem po tej stronie, już parkuję w krzewach, zamykających widok na bagniste nieużytki, ukryte teraz w ciemnościach, a w radiu słyszę, że zaczyna się serwis. Doba całkiem mi się przestawiła, zimą zdarza się, że nie widzę słońca przez wiele dni. Nie narzekam, bo ta audycja to przecież był mój pomysł i musiałem nieźle się napocić, żeby przekonać Wiktora. Zacząłem na próbę, po kilku miesiącach okazało się, że naprawdę mówią o nas na mieście, a o wpół do pierwszej zyskaliśmy nawet jeszcze jeden czas reklamowy. To zdecydowało. Akurat miałem kryzys, ale wtedy już nie mogłem się wycofać, a potem przywykłem.
Otworzyłem zatem drzwi i stanąłem w przejściu. Noc wydała mi się dziwnie ciepła, powietrze trwało nieruchome, a w czerni rozpościerającej się przede mną nie widziałem ani jednej poziomej białej kreski, w jakie po zmroku przeobrażają się grzbiety fal. Za moimi plecami kończyła swoją piosenkę Natasia Nadar, za chwilę miały rozbrzmieć reklamy i kanadyjka Sophie Moreau. Miałem zatem sześć minut dla siebie. Zapaliłem papierosa, schodząc aż na piasek. Znajdowałem się teraz u szczytu niewysokiego, ale stromego zejścia z wydmy. Jakby potrzebne mi było trochę adrenaliny, którą na początku pracy radiowca, prawie dziesięć lat temu, wyzwalało każde zapalenie się czerwonej lampki nad mikrofonem — a potem mi to spowszedniało, gadanie w eter zamieniło się w takie zajęcie jak każde inne. Nie powinienem oddalać się od rozgłośni, zostawiać za sobą otwartych drzwi do pomieszczenia, w którym miałem samotnie spędzić jeszcze kilka godzin. Nie należało też tracić kontroli nad pracą komputera. Tylko tą ostatnią kwestią umiałem się przejąć na serio, więc przyzwyczajając oczy do mroku, rozpraszanego trochę światłem, które mżyło z okien studia, nasłuchiwałem uważnie. I chyba dlatego to usłyszałem.
W pierwszej chwili pomyślałem, że poplątało się coś w plikach, i nawet cofnąłem się do drzwi, ale zaledwie wsadziłem tam głowę, dźwięki ucichły, przykryte przez raźny głos spikera, namawiającego do skontaktowania się z firmą Velvet Life. Więc wróciłem na plażę, bo to w nieruchomym powietrzu, w ciszy, lekko tylko zmąconej chlupotem mikroskopijnych fal, brzmiało coś, czego źródła nie umiałem określić. Dokładniej: zdawało mi się, że słyszę to zewsząd, jakbym miał na uszach słuchawki, w których w wyniku jakiegoś przebicia szemrze niewyraźna rozmowa. Ale przecież byłem tu sam. Rozszerzające się coraz bardziej źrenice pozwalały mi już odróżnić łachę piachu, jednostajnie ciągnącą się w lewo i w prawo, bezludną — daleko z prawej czerwone i zielone światełko wejścia do portu, rytmiczne błyśnięcia latarni morskiej — bliżej, nieco z tyłu, ciemne sylwetki drzew na wysokim brzegu — z lewej łyse, zwaliste wydmy, napierające na ogrodzenie terenu Radiooberży — w oddali, na końcu cypla zamykającego od zachodu płytką zatokę, skupisko świateł Dźwirzyna. Kręciłem głową niczym pelengatorem, próbując rozeznać się, skąd dobiegają głosy, i aż wzruszyłem ramionami, bo wynikło mi z tego, że rozmawiających mam przed sobą, na samym brzegu. Tam zaś bez żadnych wątpliwości nie było nikogo.
Ktoś zakopał w piasku włączony magnetofon? Znienacka dopadła mnie senność i śpię, sam o tym nie wiedząc, w moim fotelu przed konsolą?
Od tej ostatniej możliwości zrobiło mi się gorąco, aż potrząsnąłem głową, zaciągnąłem się papierosem i pochyliłem się, położyłem dłoń na piasku pod stopami, ufając, że wrażenia dotykowe należą wyłącznie do jawy. Piasek był rzeczywisty i chłodny, Sophie śpiewała już drugą minutę, żar marlboro zaczął mnie parzyć. Musiałem wracać Tymczasem tamci, mężczyzna i kobieta, rozmawiali, jakby sami pogrążeni byli we śnie, wolno, z nienaturalnie długimi pauzami. Głosy zrobiły się trochę wyraźniejsze i wtedy dotarło do mnie, że mówią po niemiecku. „Schill… Ich habe Angst, Schill”, odezwała się kobieta. Nie przysiągłbym, ale zdawało mi się, że powtarza to już po raz trzeci, że całą tę sekwencję dźwięków słyszę w kółko. Rytm był w każdym razie rozpoznawalny: najpierw ona, potem on, nieco dłuższa przerwa, znowu ona, krótko, jego riposta, przynajmniej trzy zdania, potem przerwa i znów — ona, on, pauza, ona, jego rozbudowana kwestia, jakby jej coś tłumaczył. „Um mich?” — zapytał mężczyzna. Po chwili kobieta: „Nein. Vor dem Krieg”. Nie mogłem słuchać dalej. Trzeba było wracać do studia.
Zatrzasnąłem drzwi. Usiadłem w samą porę, żeby na gasnących dźwiękach piosenki włączyć dżingiel. I ra, i ra, ra, ra — Radiooberża, sto i cztery ef em… Żaden słuchacz nie czekał na połączenie, toteż zacząłem mówić, odruchowo zniżając głos, żeby brzmiał cieplej. Ale że wciąż nie mogłem ochłonąć z dziwnego wrażenia, zamiast po prostu przypomnieć numer telefonu, powiedziałem właśnie o nim. „Wiecie państwo, noc to szczególna pora. I choć żyjemy u progu dwudziestego pierwszego wieku, w epoce nowoczesnej nauki i techniki, to jednak pod gwiazdami rzeczywistość zaczyna przemawiać do nas innym językiem. Zaczyna się pokazywać od innej strony, takiej, którą pewnie dobrze znali nasi zabobonni przodkowie. To chyba wewnątrz nas budzi się coś takiego, co pozwala nam, a może wręcz każe wyczuwać nocą jakieś tajemnice, przypomina, że jednak nie wiemy wszystkiego o świecie. Mnie samemu przydarzyła się przed chwilą dziwna historia”. Jezus Maria, myślałem równocześnie, czy ja mam dobrze w głowie? Czy rzeczywiście to mówię? Gdzieś tam przy odbiornikach siedzą ludzie, którzy pewnie są sami, skoro po północy słuchają radia. Może mają kłopoty, może się czegoś boją, a ja tu aranżuję jakieś Archiwum X. Zaraz wyjdzie na to, że straszę ich opowieściami o nadmorskich duchach. „Zabawna historia mi się przed chwilą przydarzyła — poprawiłem się. — Wyjrzałem przed chwilą na zewnątrz, na plażę, która tu jest całkiem pusta, i miałem wrażenie, że w tej kompletnej pustce rozbrzmiewają cicho niemieckie słowa. Rozmowa kobiety i mężczyzny, choć przysiągłbym, że poza mną nikogo tu nie ma”. Nie brzmiało to dobrze: ani przekonująco, ani nastrojowo, a powinno brzmieć przynajmniej nastrojowo. Wtedy mogłoby się wydawać, że po prostu chcę zwekslować audycję na rozmowę o spirytyzmie, kosmitach albo czymś podobnym. Postanowiłem się bardziej postarać i nagle przyszło mi do głowy coś oryginalnego. „Zresztą może sami to państwo usłyszycie”.
Sięgnąłem ręką do lufcika, wyjąłem mikrofon ze statywu — przewodu starczyło zaledwie do parapetu. Zbliżyłem rękę z mikrofonem do ust, jakbym został nagle wodzirejem na prowincjonalnej zabawie. „Posłuchajcie sami. To dźwięk morza za oknami Radiooberży. A w jego tle… Może tylko mi się zdaje? Czy tam naprawdę ktoś rozmawia?” Wsunąłem mikrofon w szczelinę ramy okiennej, dopchnąłem suwak na konsoli do końca skali i wystawiłem głowę przez lufcik. Takie słuchowisko może potrwać minutę, nie dłużej — myślałem. Mikrofon zarejestruje coś? Morze pochlupywało, raz czy drugi zaszemrał wietrzyk. A ta rozmowa: teraz już sobie ją wyobrażałem czy słyszałem znowu? „Schill, Ich habe Angst, Schill. Um mich? Nein, vor dem Krieg”. Pora mi było otrzeźwieć. Usiadłem, kliknąłem na kolejną piosenkę, cofnąłem suwak głośności do zwykłego poziomu, po czym zabrałem z okna mikrofon i powiedziałem: „Tak oto morze wystąpiło w «Nocnych pogaduchach» Co do reszty, to zaczynam wierzyć, że mi się jednak zdawało. Nasz telefon dziewięćdziesiąt jeden, trzydzieści jeden, trzydzieści jeden. Może noc zażartowała sobie ze mnie, ale czekam tu na państwa opowieści, zanim zabierze nas w dalszą drogę dyliżans snu. Niech nikt nie czuje się samotny… Także ja. Tymczasem nastrojową balladę zaśpiewa nam Tom Cagney”.
…Doktor Felsen przestał pisać. To ostatnie zdanie należało sformułować jakoś inaczej. W sprawozdaniach starał się do tej pory nie zwracać uwagi władz na początki istnienia „Jutrzenki”: był pewny, że jego zwierzchnicy wiedzą lub w każdej chwili mogą sprawdzić, kiedy właściwie powstał Dom — na kilka lat przed dojściem do władzy Hitlera — ale szczególne podkreślanie tego faktu mogłoby obudzić nieufność Reichsführera. Ta zaś, zwłaszcza teraz, kiedy — nie miał wątpliwości — istnieniu całego przedsięwzięcia zagrażała ofensywa bolszewików, była co najmniej niepożądana. Ewakuacja stanowiła najważniejszą decyzję, do której należało zmusić władze, po odwołaniu Hildebrandta coraz mniej zainteresowane sprawami Domu. Dlatego zresztą zdecydował się wspomnieć o istnieniu tych nieprawdopodobnych dziewczynek, pozostałe osiągnięcia „Jutrzenki Rzeszy” miały bowiem charakter na tyle specjalistyczny i przez to niepozorny, że niewtajemniczeni w arkana eugeniki mieli prawo zarzucić jego programowi wychowawczemu klęskę. I
ngrid i Ursula były dwoma żywymi cudami, w których istnienie nieomal sam wątpił. Starsza w sposób całkowicie niewytłumaczalny obejmowała świadomością wydarzenia toczące się wiele setek metrów od miejsca, w którym przebywała. Liczne eksperymenty pozwalały stwierdzić, że w zależności od pogody i samopoczucia wiedziała, co dzieje się na plaży, nieopodal bazyliki, a w chwili największego pobudzenia nawet w pobliżu lotniska w Bagiczu! Wyszło to na jaw przypadkiem, przed dwoma laty, gdy Felsen miał rozpocząć z nią standardowe zajęcia hipnotyczne. Zaledwie wprowadził ją do gabinetu, a dziewczynka zapytała grzecznie, dlaczego doktor Zittau podskakuje tak śmiesznie na jednej nodze. Ponieważ wyjaśniła, że widzi go na Luisenstrasse, Felsen uznał to za dziecięce fantazje i zlekceważył; zgodnie z rozkładem dnia Zittau miał zresztą piętro niżej prowadzić równocześnie analogiczny seans z jedenastoletnią Hildą Neumann, która wykazywała w miarę zachęcającą podatność na sugestię. Tymczasem godzinę później, schodząc na obiad, Felsen natknął się na swego współpracownika, który, kulejąc, wracał z miasta: wezwany pilnie do żony, mającej znowu atak histerii, wszedł zbyt szybko na jezdnię i stopę przejechała mu riksza. Po naradzie z panną Riese Felsen poddał dziewczynkę serii eksperymentów, które po raz pierwszy zdawały się dowodzić, że oprócz nagromadzenia w jednym miejscu małych blondynów i blondynek o niebieskich oczach i pociągłych twarzach w „Jutrzence Rzeszy” dzieje się jeszcze coś bezprecedensowego. W czterech kolejnych sprawozdaniach milczał o tym fakcie, a zadającemu podchwytliwe pytania Rauberowi zdołał wytłumaczyć, że o budzących się zdolnościach Nowych Aryjczyków zamelduje, gdy rzecz będzie wyglądała na regułę, nie zaś na ekscytujący wyjątek. Nie był jednak pewien, czy tamten uwierzył.
Tymczasem przed kilkoma tygodniami bawiąca się pod kaloryferem Ursula nagle uciekła na czworakach w kąt; chwilę potem przeciąg otworzył okno i na miejsce, gdzie wcześniej siedziała, spadła doniczka z paprotką. Pilnująca dzieci panna Vogel (doktor Riese negocjowała akurat z dostawcą cenę okazyjnej partii ziemniaków) okropnie się wystraszyła i opowiedziała o wszystkim na wieczornej naradzie. Reakcję dziewczynki uznano za przypadek, ale Felsen, który wciąż miał nadzieję, że jego teoria o związku aryjskich cech antropologicznych ze zdolnościami panpsychicznymi znajdzie jeszcze jakieś potwierdzenie, zaczął się przyglądać Ursuli. Widział, jak dziecko zaatakowane przez starszego chłopca podczas zabawy na świeżym powietrzu z oczywistym wyprzedzeniem uchyliło się przed uderzeniem łopatką. Innym razem wezwano go po kolacji do szlochającej dziewczynki, która — jak zrozumiał — płakała nad losem miejscowego kota. Przyniósł go nawet, sądząc, że to ją uspokoi, ale na ten widok wpadła nieomal w spazmy. Nazajutrz zaś kot został znaleziony na schodach do komórki, gdzie wdarł się jakimś cudem i spałaszował trutkę na szczury. Wówczas Felsen, niezbyt pewien, czy nie przekracza jakiejś subtelnej granicy etycznej, przyszedł na podwieczorek maluchów ze szklanką ostudzonej herbaty, chcąc niby przypadkiem oblać Ursulę. Zaledwie jednak zbliżył się do niej, podniosła głowę i wysepleniła: „Uwazaj”.
Czy mieli zatem drugi fenomen, radzący sobie z postrzeżeniami wskroś czasu z taką łatwością, z jaką Ingrid widziała wskroś przestrzeni? Od początku lipca kadra „Jutrzenki Rzeszy” opracowywała testy, mające zweryfikować talent Ursuli. W statucie placówki powiedziane było wyraźnie, że wszelkie informacje o wychowankach stanowią tajemnicę służbową, by na mieście nie wywoływać sensacji; część prowadzonych tu badań utajniało się nawet przed współpracującymi z domem nauczycielami. Ale władz zwierzchnich dłużej nie można było trzymać w niewiedzy. Rauber zarzuciłby Felsenowi nielojalność wobec Rzeszy, gdyby tym razem nie wspomniał ani o starszej, ani o młodszej dziewczynce. I miałby rację: Felsen wpadał w coraz większe rozdrażnienie na myśl o aparacie partyjnym i państwowym. Używał wymaganego przez Partię języka, wypełniał listy ideologicznymi frazesami, ale coraz częściej przychodziło mu do głowy, że padł ofiarą przerażającego żartu historii. „Mieliśmy obudzić człowieka wyższego” — wyświetlał mu się w głowie tekst, a on truchlał, że ktoś poza nim mógłby go odczytać — „a tymczasem to są przecież prymitywni bandyci, co jeden to gorszy. Może Speer nie. Może nie Himmler. Ale reszta?” I najchętniej ukryłby przed Partią przynajmniej te dwie wychowanki. Odchowałby je, znalazł dla nich równie niezwykłych partnerów i z dwóch par rozpocząłby hodowlę prawdziwie odnowionej ludzkości. Ale wiedział, że tego zrobić się nie da. Nie dziś. Nie tutaj. Nie w tych okolicznościach. I prawdopodobnie już nigdy. Wejście Rosjan do Kolbergu, które wydawało się coraz mniej nieprawdopodobne, musiało skończyć się dla niego śmiercią — kto jak kto, ale oni z pewnością nie przepuściliby komuś z legitymacją NSDAP w kieszeni, urodzonemu jako Andriej Skałłon.
Lato 1993 roku upłynęło Mimo pracowicie. W Tigerze zrobiło się zamieszanie, bo najpierw wszyscy chcieli brać urlopy w lipcu i sierpniu i codziennie wybuchały awantury, kto zostanie na miejscu, bo przecież nie można było zamknąć firmy na wakacje, a potem, kiedy się okazało, że sezon jest rozpaczliwie deszczowy, ci, którym udało się wyszarpać zgodę na wyjazd, a nie zorganizowali sobie turnusu w Grecji czy Tunezji, rozpoczęli podchody, żeby unieważnić wszystkie plany urlopowe i zniknąć z pracy dopiero jesienią. Mimo nie brała w tym udziału, co wcale nie wzbudziło sympatii koleżanek i kolegów. Intencja, żeby zyskać uznanie szefa za całkowitą dyspozycyjność była zbyt oczywista. Wincenty Turek zresztą raz czy drugi wykorzystał jej przykład w rozmowach z pracownikami, aż musiała poprosić, żeby tego więcej nie robił. Wkrótce awansował ją na swoją osobistą asystentkę, początkowo niby tylko na czas pobytu właściwej na Kanarach, a w końcu na stałe. Mimo przyjęła tę decyzję jak zwykle powściągliwie, zastanawiając się nawet po powrocie do domu, czy przypadkiem nie odkryto jej machinacji z poufnymi dokumentami i czy na nowym stanowisku nie zostanie poddana jakiejś próbie, która będzie miała ją ostatecznie skompromitować. Na kilka tygodni zaprzestała więc szpiegowskiego procederu, choć raz czy drugi aż jęknęła, widząc, co przechodzi przez jej ręce. Nie należało jednak rezygnować ze strategii pająka: istniało ryzyko, że jest pod obserwacją, a nawet że niektóre informacje są fabrykowane, żeby sprawdzić jej lojalność. Na cierpliwym czekaniu nie mogła stracić — lada miesiąc miała się znaleźć w samym centrum zarządzania firmą, dokładnie w tym miejscu, gdzie wywołane przez nią zniszczenia będą nieodwracalne.
Tymczasem pracowała wieczorami nad notatkami doktora Felsena, tłumacząc je cierpliwie na polski. Biblioteka Narodowa była latem zamknięta, Mimo obiecywała sobie jednak, że we wrześniu znajdzie sposób, żeby posiedzieć w czytelni i dowiedzieć się czegoś więcej o osiągnięciach „higieny rasowej”. Jeden z ostatnich zapisów zelektryzował ją: wyglądało na to, że naprawdę złapała właściwy trop. Z dziecinnych wspomnień wychynęła nagle postać, która, kto wie, czy nie była źródłem niepokoju dziadka. Należało ją odnaleźć i Mimo po chwili wahania wymyśliła sposób ryzykowny, ale oczywisty: musiała dać ogłoszenie do jakiejś niemieckiej gazety. Tamta kobieta powinna mieć teraz około pięćdziesiątki. Znały się z Kołobrzegu: była stałym elementem najwcześniejszych wyjazdów, gdzieś na początku lat siedemdziesiątych. W pewnej chwili zniknęła, nic tajemniczego, po prostu któregoś razu pojechali z dziadkiem na wakacje, a jej nie było; turystka z Reichu miała prawo znudzić się polskim wczasowiskiem. Mimo dziwiła się co najwyżej, że potem nigdy nie zapytała o nią dziadka, choć wspomnienie urodziwej Niemki, kaleczącej śmiesznie polszczyznę, było dość magiczne, by mieć ochotę ustalić, co zdarzyło się naprawdę, a co zmyśliła sobie mała Mirelka. Ale może właśnie na tym rzecz polegała: dorastająca dziewczynka bała się śmieszności albo chciała zachować tajemnicę dla siebie. Tajemnice, które się ujawnia, wietrzeją z przeraźliwą prędkością. Rodzicom nie opowiadała o czarodziejskim zakładzie naprawy czasu we Wrocławiu. I może z tego samego powodu nie chciała rozmawiać z dziadkiem o sztukach, które umiała wyczyniać Urszula.
Czy zresztą skojarzenie tamtej kobiety z Ursulą Meier, której nadzwyczajnymi zdolnościami zachwycał się doktor Felsen, nie było zbyt dowolne? „Urodzona 13 lutego 1942 roku, przekazana 27 lutego 1944 roku przez Lebensborn — pisał. — Typ aryjski. Do wiosny 1944 mieściła się w parametrach rozwojowych, właściwych dla dzieci niemieckich z jej grupy wiekowej. Może nieco silniejsza od rówieśniczek” (na marginesie był dopisek, który Mimo z trudem odcyfrowała: „Ex post szukamy znaków niezwykłości, nie mogąc uwierzyć, że talent może się objawić bez zapowiedzi”). „Od czerwca 1944 objęta specjalnym programem badawczo-rozwojowym ze względu na zaskakujące zdolności panpsychiczne. Nie wiem, co o tym sądzić; jako rzetelny naukowiec nie lubię fenomenów, które zdają się w konsekwencji naruszać fundamenty naszej wiedzy fizycznej. Dlatego bardziej ufam talentowi Ingrid. Trudno bez oporów używać określeń, które stanowią oględną, zracjonalizowaną wersję pospolitego «jasnowidzenia», a kazus Karla Wiliguta nie napawa mnie wcale otuchą. Najgorsi są pozorni sojusznicy, których nieprzemyślane działania kompromitują hipotezę naukowca” (słowa po przecinku były przekreślone). I tu, w niestarannie narysowanych ramkach znajdowały się dwa zdania, z których pierwsze składało się z samych skrótów — jego odczytanie zajęło Mimo cztery wieczory i wcale nie była pewna efektów swojej pracy — drugie zaś, zanotowane, zdaje się, w przypływie dobrego humoru, stanowiło ten właśnie bodziec, który ożywił jej wspomnienia. Brzmiały: „Jej aparat poznawczy odbiera jednak bodźce do kilkunastu sekund naprzód, jakby co najmniej dysponowała niezawodną intuicją” (tak zinterpretowała to Mimo) oraz: „W każdym razie jest silna jak niedźwiedź, ruda jak lis!” Poniżej niewprawną ręką dorysowane było zwierzątko, w którym od biedy dawało się rozpoznać misia z puszystą kitą.
„Silna jak niedźwiedź, ruda jak lis”. To zdanie słyszała wielokrotnie w Kołobrzegu z ust pani, którą spotykali na plaży. Mimo nie pamiętała niestety, żeby tamta rozmawiała z dziadkiem; ale chyba musiało tak się zdarzać, choć to wnuczka, a nie on, poszukiwała jej wśród rozłożonych koców, wypuszczając się na długie, jak jej się zdawało, a w rzeczywistości zapewne kilkudziesięciometrowe marsze. Niemka lubiła ją i chętnie podejmowała wspólne zabawy; rzucały do siebie piłkę albo wznosiły budowle z piasku. Mówiła śmiesznie po polsku: to zdanie, którym się przedstawiała, które powtarzała, prosząc, by Mirelka o niej nie zapomniała, zrobiło się dla dziewczynki zrozumiałe dopiero po jakimś czasie. Doprawdy, trudno było odkryć, co znaczy słowo „szylna”, niedźwiedź też ulegał w ustach Urszuli jakiemuś osobliwemu przekształceniu. Mimo miała nie zapomnieć, a jednak zapomniała — i dziś nie mogła się nadziwić, że brak tamtej w kolejnym sezonie przyjęła bez protestu, bez tęsknoty, jakby uznając, że za ludźmi niekiedy zatrzaskują się drzwi: nie było ich, potem trochę byli i teraz znów ich nie ma, i więcej nie będzie. A może uznała, że wszystko, co związane z Urszulą, stanowi majak z dzieciństwa, które z jej zniknięciem dobiegło kresu? Bo przecież nie tylko imię i nie tylko skojarzenie z niedźwiedziem i lisem pozwalało zobaczyć w kobiecie dziewczynkę, którą opisał doktor Andreas Felsen.
Tak, zdecydowanie chodziło o coś jeszcze. Choć Mimo do tej pory była przekonana, że w jej wspomnienia wkradły się dziecięce fantazje. Nie przypisywała im znaczenia, pozwoliła ulecieć. Teraz na próżno wysilała pamięć, co najwyżej przed zaśnięciem stawały jej przed oczami jakieś sytuacje, kilka sekund porwanej taśmy filmowej, prześwietlonej lipcowym słońcem: konkurs w zgadywanie, która fala osiągnie patyk wkopany na granicy mokrego piasku — Urszula nigdy się nie myliła — czy utrzymywanie wzrokiem przez Niemkę piłki plażowej wyrzuconej w powietrze. Jakieś tajemnice wszeptywane dziewczynce prosto do ucha; Mirella czuła po latach ciepło oddechu Urszuli, ale słów nie potrafiła sobie przypomnieć Czy to nie tamta nazwała ją po raz pierwszy Mimo? Czy Mimo nie chciała być nazwana przez tamtą?
A jeśli szeptała coś do ucha dziewczynki, to równie dobrze mogła zdradzić się przed dziadkiem. Ujawnić, że przeżyła w Kołobrzegu zagładę miasta. Tak łatwo było to sobie wyobrazić: pan Stefan Toczyłło nie bez oporów podejmuje rozmowę o tamtych czasach. Jakieś pojedyncze zdanie, w którym padła data, uświadamia nagle dwojgu dorosłym, że coś się nie zgadza. Że kiedy skończyła się bitwa, Urszuli dalej groziła śmierć. Że oddział dziadka opuścił miasto, a walki trwały. Niemka miała wtedy trzy lata, więc pamiętała tamte chwile nie lepiej niż Mimo ich zabawy na plaży. Ale dziadek, który był zawsze przyzwoity i dociekliwy, po powrocie z wakacji postanowił sprawdzić, czego się nasłuchał. To się nie musiało wydarzyć w trakcie ich pierwszego pobytu nad morzem. Równie dobrze do decydującej rozmowy mogło dojść później, na przykład w połowie lat siedemdziesiątych, podczas ostatniego sezonu, kiedy spotkali rudą Niemkę. Długo trwało zbieranie danych, a może dziadek nie mógł się zdecydować na ogłoszenie swoich wątpliwości; były same w sobie skandaliczne, a poza tym całkiem po prostu niecenzuralne. Ale potem, po strajkach, kiedy zaczęto mówić o Okrągłym Stole, sytuacja wydawała się już inna. Trudno było przewidzieć, że towarzysz Turek okaże się tak wpływowy. Nacjonal-komunista. Sukinsyn. Szef, do którego Mimo uśmiecha się codziennie.
Ogłoszenie, które rozesłała do niemieckich gazet 31 sierpnia 1993 roku, brzmiało tak:
„W związku z pisaną przeze mnie pracą na temat przedwojennej i wojennej historii Kołobrzegu poszukuję kontaktu ze wszystkimi osobami, które zetknęły się z doktorem Andreasem Felsenem bądź z jego wychowankami. Dyskrecja zapewniona.