W 1999 roku Stephen King o mało nie zginął po tym, jak został potrącony przez samochód. Dwa lata później natomiast przeszedł poważne zapalenie płuc, które również mogło go zabić. Jak sam mówi - czuł wtedy, że był bardzo bliski śmierci. Po wyzdrowieniu King postanowił napisać zabawną historię o żonie pisarza, która stale ratuje go z kłopotów. Chciał tym samym pokazać, jak błędne jest myślenie czytelników i krytyków, którzy - oceniając dorobek pisarzy - całkowicie pomijają wpływ ich żon. Z taki zamysłem King zaczął pisać „Historię Lisey”, choć w efekcie powstała poważna powieść o poświęceniu, miłości, szaleństwie i samotności.
Tytułowa Lisey od dwóch lat jest wdową po Scotcie Landonie, sławnym pisarzu, ale wciąż nie uporządkowała po nim spraw, szczególnie jego niewydanych tekstów. W końcu – za sprawą psychopatycznego wielbiciela Scotta – musi jednak stawić czoła przeszłości. Jak się okazuje, kryje ona wiele historii, o których Lisey nie chciałaby pamiętać...
Jest to opowieść o miłości, o dwojgu ludzi, który przeżyli ze sobą dwadzieścia pięć lat, napisana w charakterystyczny dla Kinga sposób. Nie brakuje więc w niej ani nowotworów językowych (np. smerdolić, baf, złamazia, długaśnik, ucapki), ani nieco makabrycznych momentów (chociażby „nietypowe” wykorzystanie otwieracza do puszek przez psychopatę), ani elementów fantastycznych (podróże na tzw. Księżyc Boo’ya). Jednak nawet ci, którym nie przypadły do gustu wcześniejsze książki Kinga, powinni dać Lisey szansę opowiedzenia swojej historii - niezwykle smutnej, pełnej dramatycznych wydarzeń, ale też i chwil radości.
Trudno oprzeć się wrażeniu, że powieść jest po części o nim samym, chociaż autor temu zaprzecza.