Trójka dzieci Kisielewskich to były najgrzeczniejsze dzieci, jakie mieszkały na Krupniczej, napisał Tadeusz Kwiatkowski we wspomnieniowej książce o domu pisarzy.
„Chłopcy, spotkawszy kogoś ze znajomych mieszkańców kamienicy, przystawali i nisko się kłaniali, jakby wychowani byli przez Chińczyków” – wspominał.
Najmniej grzeczny, ku rozpaczy żony, był ojciec dzieci.
Podczas którychś wakacji w Tatrach, gdzie jak kiedyś rodzice wozili jego, tak teraz Stefan zabierał dzieci, dzielili wynajętą góralską chatę z jakąś dystyngowaną hrabiną, którą Kisiel od samego początku obdarzył najszczerszą i jak zwykle niczym nieuzasadnioną niechęcią.
Któregoś dnia Lidia zobaczyła, jak mąż wpycha najmłodszego Jerzyka do kuchni, w której siedziała z hrabiną. Chłopiec objął biodra siedzącej tyłem do niego arystokratki i wykrzyknął:
– Ale pani dupa śmierdzi! – i popędził po pochwałę do zadowolonego ojca.
„Myślałam, że padnę trupem – opowiadała Lidia Kisielewska Kwiatkowskiemu. – Nie wiedziałam, jak się zachować, co powiedzieć. Przepraszać czy biec za synem i złoić mu skórę”.
Tymczasem hrabina, świadoma, kto stoi za głupim kawałem, zapytała tylko z uśmiechem:
– Czy nie należałoby bardziej dosolić to mięso?
Jerzy Kisielewski twierdzi, że bohaterką anegdoty wcale nie był on, tylko Krystyna.
– Kwiatkowski musiał coś pomylić – mówi. – To było w Poroninie, w domu siostry Zofii Stryjeńskiej, a ową damą była pani Stablewska, pisarka i stara panna. Zaś ojciec na wyrzuty matki i ciotki spokojnie oświadczył: Czego wy chcecie, przecież dzieci nie kłamią.