Twoja „Polityka”. Jest nam po drodze. Każdego dnia.

Pierwszy miesiąc tylko 11,90 zł!

Subskrybuj
Książki

Fragment książki "Kisielewscy"

 
Trójka dzieci Kisielewskich to były najgrzeczniejsze dzieci, jakie mieszkały na Krupniczej, napisał Tadeusz Kwiatkowski we wspomnieniowej książce o domu pisarzy.

„Chłopcy, spotkawszy kogoś ze znajomych mieszkańców kamienicy, przystawali i nisko się kłaniali, jakby wychowani byli przez Chińczyków” – wspominał.

Najmniej grzeczny, ku rozpaczy żony, był ojciec dzieci.

Podczas którychś wakacji w Tatrach, gdzie jak kiedyś rodzice wozili jego, tak teraz Stefan zabierał dzieci, dzielili wynajętą góralską chatę z jakąś dystyngowaną hrabiną, którą Kisiel od samego początku obdarzył najszczerszą i jak zwykle niczym nieuzasadnioną niechęcią.

Któregoś dnia Lidia zobaczyła, jak mąż wpycha najmłodszego Jerzyka do kuchni, w której siedziała z hrabiną. Chłopiec objął biodra siedzącej tyłem do niego arystokratki i wykrzyknął:
– Ale pani dupa śmierdzi! – i popędził po pochwałę do zadowolonego ojca.

„Myślałam, że padnę trupem – opowiadała Lidia Kisielewska Kwiatkowskiemu. – Nie wiedziałam, jak się zachować, co powiedzieć. Przepraszać czy biec za synem i złoić mu skórę”.

Tymczasem hrabina, świadoma, kto stoi za głupim kawałem, zapytała tylko z uśmiechem:
– Czy nie należałoby bardziej dosolić to mięso?
Jerzy Kisielewski twierdzi, że bohaterką anegdoty wcale nie był on, tylko Krystyna.
– Kwiatkowski musiał coś pomylić – mówi. – To było w Poroninie, w domu siostry Zofii Stryjeńskiej, a ową damą była pani Stablewska, pisarka i stara panna. Zaś ojciec na wyrzuty matki i ciotki spokojnie oświadczył: Czego wy chcecie, przecież dzieci nie kłamią. Może jej naprawdę śmierdzi.

Jerzy przyznaje się za to do przypisanych przez Stefana w Dziennikach Krysi słów, że wszyscy mają normalnych ojców, tylko oni takiego zasranego.

– Byliśmy u znajomych – opowiada. – Bardzo nowoczesnych; mieli samochód, niesamowity aparat fotograficzny, dzieciom kupili magnetofon. Kiedy wróciliśmy do domu, zapytałem, dlaczego wszyscy mają normalnych ojców, tylko my takiego dupowatego.

Zamiast samochodu mieli rowery. Stefan mówił żonie: przygotuj mi dziecko i zabierał je na forsowną całodniową wycieczkę, z której wracali ledwie żywi.

– Nie zdawał sobie chyba sprawy, ile czasu małe dziecko może wytrzymać bez jedzenia – mówi Krystyna Kisielewska. – Wolał nas, kiedy byliśmy już więksi i mógł z nami pogadać.

Poza tym w ogóle nie wtrącał się w wychowanie dzieci. Niczego nie zakazywał i nie głaskał po głowie. To była domena Lidii i ciotki Heli.

– Nie był ojcem w klasycznym rozumieniu. Nigdy nie robił nic z tego, co robią tradycyjni ojcowie. Nie sprawdzał zeszytów, nie interesował się, co robimy po lekcjach, nie pytał, z kim się przyjaźnimy. Uważał, że każdy ma prawo do błędów – wspomina Jerzy Kisielewski. – Nie okazywał czułości, był ojcem raczej wytrawnym, ale to nie znaczy, że się o nas nie troszczył. Ale tego dowiadywaliśmy się raczej od obcych ludzi.

Nie interesowali go nawet chłopcy, którzy kręcili się wokół córki.

– To było takie wychowanie bez wychowywania – dodaje Krystyna. – I chyba najgorzej nie wyszło.

Uwielbiał za to prowokować. Wyciągał ze szklanki z gorącą herbatą łyżeczkę i przykładał dziecku do ręki. Sprawdzał, czy się obrazi. Spierał się z domowymi kobietami, czy dzieci powinny być grzeczne.

– Uważał, że dzieci powinny być żywe, a nie grzeczne tylko po to, żeby być grzeczne – wspomina Jerzy Kisielewski. – Oczywiście, jak robiło się hurgot, to go denerwowało, ale pamiętam, że tylko raz w życiu dostałem od ojca po łapach.

Taki pozostał do końca. Wnuczkę Anię, córkę Krysi, z zapamiętaniem uczył brzydkich wyrazów.

– Ściskał mocno jej rękę, a kiedy chciała się rozpłakać, mówił, że puści ją dopiero wtedy, jak powie „dupa” – opowiada Krystyna. – Zapamiętała to na zawsze.

Kiedyś – Ania była już w szkole muzycznej – nauczycielka przed dniem Wszystkich Świętych zaprowadziła uczniów na Powązki, na groby kompozytorów. Poprosiła, żeby Ania opowiedziała coś o dziadku, więc Ania zaczęła opowiadać, jak dziadek uczył ją brzydkich wyrazów. Wychowawczyni szybko zabrała dzieci do kolejnego grobu.

W Krakowie częstym gościem Kisielewskich bywał Leopold Tyrmand, warszawski korespondent „Tygodnika”. Przyjeżdżał i bawił się z dziećmi Lidii i Stefana.

„...są znakomite, samowolne, nerwowe, nieśmiałe i inteligentne” – pisał w Dzienniku 1954.

Kisiel uważał, że Tyrmand fatalnie mu dzieci zdemoralizował, wychowując je w kulcie kolorowych ciuchów i jazzu. Gdy wpadał na Krupniczą, dzieci podglądały go i wzdychały: Jakie on ma piękne czerwone skarpetki.

– Fascynował nas. Ubiorem, stylem bycia, nawet sposobem, w jaki mówił – wspomina Krystyna Kisielewska. – Wnosił do naszego domu powiew innego świata.

Stefan, zdaniem Tyrmanda, w kwestii ubioru był absolutnym abnegatem.

„Kisiel jest pedantyczny i niechlujny, wrażliwy i ma okropny gust... – napisał Tyrmand o przyjacielu. – Jest ryżawym blondynem o karykaturalnym wąsiku, modnym wśród berlińskich kelnerów w latach trzydziestych, o dość sprężystej postaci i zdrowym karku. Ubiera się jak pracownik poczty w Kłaju, o którego dba żona, żeby się nie przeziębił”.

Kiedy Wacek skończył piętnaście lat, Tyrmand obiecał mu, że jak będzie chciał kupić sobie spodnie, czy coś innego z ubrania, może zawsze zwrócić się do niego i wybiorą się na zakupy razem.
 

Reklama

Czytaj także

Kultura

Znachor 3.0. Potrzebowaliśmy nowej wersji tego hitu wszech czasów

W ponurych czasach potrzebujemy pozytywnych opowieści, tłumaczą twórcy nowej ekranizacji „Znachora”, polskiego melodramatu wszech czasów, przywołując dwie poprzednie, z 1937 i 1982 r. Efekt jest bezpretensjonalny i wzrusza.

Aneta Kyzioł
26.09.2023
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną