Śmierć idola
Maj 2006. Światowe agencje informują: „Keith Richards został zwolniony ze szpitala po operacji mózgu, którą musiał przejść na skutek feralnego wypadku na Fidżi. Lekarze zezwolili gitarzyście The Rolling Stones opuścić szpital, jednak zaznaczyli, że konieczne jest dalsze leczenie. «Keith będzie musiał pojawiać się na oddziale na badania kontrolne» – powiedziała rzeczniczka kapeli, Fran Curtis. Wychodząc ze szpitala podziękował za opiekę lekarską i wsparcie.«Brak mi słów, aby wyrazić swą wdzięczność» − mówił muzyk – «Mam nadzieję, że nie sprawiłem wielkiego kłopotu. W końcu chodziło tylko o moją głowę». Aby dać artyście wystarczająco dużo czasu na powrót do zdrowia, europejskie tournée zespołu rozpocznie się z pewnym opóźnieniem, w czerwcu”.
17 stycznia 2004 roku, późnym wieczorem, zmarł Czesław Niemen. Informacja o jego śmierci stała się najważniejszym newsem w radiu i telewizji w niedzielę; w poniedziałkowych gazetach wiadomość tę umieszczano jako jedną z dwóch najważniejszych (oprócz „powrotu króla”, jak pisano, czyli niespodziewanych sukcesów Adama Małysza podczas Pucharu Świata w Zakopanem) w gazetach codziennych. To, co działo się później – gdy fani najpierw czekali na informację o pogrzebie, czytali wspomnienia osób zaprzyjaźnionych z artystą, a następnie mogli natknąć się na opis uroczystości pogrzebowych na Powązkach – pokazuje, że śmierć niegdysiejszego idola (a i człowieka cieszącego się w środowisku muzycznym niekwestionowanym szacunkiem, nawet gdy jego działalność publiczna przygasła) jest czymś więcej niż nieuchronnym dopełnieniem biografii.
Śmierć gwiazdy – także i u nas – przekształca się w spektakl medialny rządzący się swoimi regułami i pokazuje dwubiegunowe – co najmniej – oblicze współczesnej polskiej kultury. Z jednej strony bowiem, zgodnie z tym, co nakazuje tradycja, należy zachować powściągliwość i ciszę nad grobem, z drugiej – w świetle kamer i trzaskających fleszów fotograficznych aparatów okazuje się to niemożliwe. Najpierw więc sama wiadomość o śmierci. Od tytułów lapidarnych (Zmarł Czesław Niemen, Żegnamy Czesława Niemena), poprzez tytuł w „Fakcie” – typowy dla tabloidów i pism kolorowych z lubością eksplorujących metaforykę medyczną i epatujących jednostkami chorobowymi – Rak pokonał geniusza – po cytaty bądź parafrazy tytułów piosenek (Smutny jest ten świat, Jednego serca, Pieśń zostanie ta sama), aż wreszcie po ogromny, łamany na dwóch kolumnach, tytuł w „Super Expressie”: Twoja muzyka pozostanie w nas na zawsze.
Zwiastunom tym towarzyszą pożegnalne artykuły; okazuje się, że postać zmarłego artysty tworzy rozległe pole skojarzeń. Trzy tropy są tu szczególnie mocno obecne. Po pierwsze więc – Niemen to osobowość wyjątkowa, najważniejsza, niepowtarzalna. Taka, o której można mówić tylko za pomocą hiperboli i przerysowań. Tak wspomina go Bogdan Maciejewski w „Super Expressie” (styczeń 2004): „Kto mógł wiedzieć, że wyrośnie z Niego największy wokalista XX wieku [...] Jego śpiewanie już wtedy wywoływało dreszcze. Niezwykły strój. Nadzwyczajny głos. Genialna muzykalność. To wtedy rodził się czarodziej piosenki”. Dodajmy do tego jeszcze „głos jakby z innej planety” i zapowiedź autora, że obaj – on i Niemen – „pewnie spotkają się na niebiańskiej estradzie”.
Postać niezwykła wymaga zatem niezwykłego opisu. Ale okazuje się, że można inaczej. „Nasz Dziennik” (styczeń 2004) wykorzystał więc śmierć twórcy, by przy okazji zorganizować krucjatę przeciwko współczesnej muzyce rozrywkowej. Najpierw więc dowiadujemy się, że Czesław Niemen „wykorzystywał teksty Cypriana Kamila Norwida, Adama Asnyka i Kazimierza Przerwy-Tetmajera”, a „na muzykę młodego pokolenia [...] patrzył z rezerwą. Twierdził, że dziś nie trzeba mieć żadnego pojęcia o śpiewaniu, żeby śpiewać. Zwracał uwagę na prymitywizm tekstowy współczesnych utworów”.
Jeszcze inaczej śmierć kompozytora przedstawiło „Życie”, tu bowiem wskazano, że wszyscy są w polskiej muzyce popularnej „z niego” i że nie bez powodu hołd składają zmarłemu ludzie z branży: „Wiadomość o jego śmierci przekazała Kora podczas VII Charytatywnego Balu Dziennikarzy. Jako swoiste requiem dla artysty Maanam wykonał utwór Planety. Po zejściu zespołu ze sceny prowadzący bal Hirek Wrona «zagrał» dwie piosenki Niemena – Wspomnienie i Dziwny jest ten świat”.
O dokonujących się w kulturze popularnej przemianach wyobrażeń związanych ze śmiercią świadczą przykłady z ostatniego ćwierćwiecza. Samobójstwo Iana Curtisa w maju 1980 roku w domu w Manclesfiels, wokalisty Joy Division, jednego z najważniejszych, jak się miało okazać, zespołów tamtego czasu, interpretowano jeszcze w kategoriach dramatu osobistego. Oto muzyk cierpiący na epilepsję, z kłopotami rodzinnymi, niepewien tego, co przyniesie trasa koncertowa po Stanach Zjednoczonych, decyduje się na krok ostateczny. „Choroba – pisał Jon Savege we wstępie do biografii Curtisa – rozwijała się na skutek wyczerpania i przeżyć związanych z występami. To prawda, jego mesmeryczny styl – wijące się ramiona, szklane spojrzenie i szaleńczy spazmatyczny taniec – odzwierciedlał ataki epileptyczne, na które cierpiał w domu i które przerażały jego najbliższych. Czy ludzie podziwiali Iana Curtisa za to, co go wyniszczało?” [Curtis, 1997, s. 11]. Zapewne zatem do takiej interpretacji przypadku twórcy z Manchesteru odnieść można to, co pisał o samobójstwie Edgar Morin: „Każda nerwica jest regresywną próbą pogodzenia się ze środowiskiem. Samobójstwo, ostateczne zerwanie, jest ostatecznym pogodzeniem się ze światem, pogodzeniem rozpaczliwym” [Morin, 1993, s. 100].
W podobnym duchu dziennikarze magazynu „The Rolling Stone” pisali o samobójczej śmierci lidera Nirvany, Kurta Cobaina. W 1991 roku, gdy Nirvana i cała scena grunge eksploduje za sprawą piosenki Smells Like Teen Spirit, mamy do czynienia z „wielkim hitem demaskującym komercjalizm”. Trzy lata później nastaje koniec: „Wszystko sprowadza się do bezruchu kończącego okres chaosu – młody mężczyzna siedzący samotnie w pokoju, spogląda przez okno na Lake Washington, daje sobie w żyłę, pisze list i naciska spust” [Cobain w Rolling Stone, 2000, s. 97].
Ta symbolika ma swoje dodatkowe zaświadczenia podsuwane przez twórczość zmarłych. I pokusy są tu oczywiste, by na śmierć Curtisa popatrzeć przez pryzmat piosenki Love Will Tear Us Apart (‘Miłość rozszarpie nas na strzępy’), na przestrzeloną głowę Cobaina – poprzez I Hate Myself And I Want To Die (‘Nienawidzę samego siebie i chcę umrzeć’), a na przypadek Freddy’ego Mercury’ego z The Queen, którego los to z kolei przecież swoiste memento mori ery AIDS, przypominając sobie Show Must Go On. Bo w rzeczy samej: przedstawienie musi trwać nawet wtedy, gdy ze sceny zejdą na zawsze pierwszoplanowi aktorzy. A na dodatek sama śmierć – powtórzmy to raz jeszcze – jest ważnym aktem tego samego spektaklu.
Polska kultura popularna nie doczekała się dotychczas śmierci–metafory, takiej, którą można by obdarzyć odpowiednim naddatkiem symbolicznym. Cynicznie mówiąc, gdy umierali z przedawkowania Ryszard „Skiba” Skibiński z Kasy Chorych i Ryszard Riedel, wokalista Dżemu, maszyna przemysłu rozrywkowego działała w Polsce na zbyt małych obrotach. Śmierć muzyków ze sceny punkrockowej, podobnie jak choćby zgon perkusisty Kultu, to fakty zbyt mało medialne. Ba, nawet przedwczesna śmierć Grzegorza Ciechowskiego, jakkolwiek wywołała szok wśród fanów rocka, nie spowodowała trzęsienia ziemi w środkach masowego komunikowania.
Może sama przyczyna śmierci w tym przypadku okazała się zbyt mało spektakularna. A może zaważyło i to, że pozycja Ciechowskiego i Republiki na przełomie stuleci była inna niż w latach 1983 i 1984, gdy formacja z Torunia święciła największe triumfy. Może po prostu jest tak, że cyrkulacja gwiazd i gwiazdek jednego sezonu czy półrocza okazuje się bardziej pożywnym tematem, w którego cieniu znikają prawdziwi artyści?
Paradoksem polskiej kultury popularnej może być więc to, że na razie śmierć z naddatkiem metafory najpełniej zaznaczyła się w obszarze życia literackiego. To bowiem galeria „kaskaderów literatury”, by odwołać się do tytułu popularnej antologii, z postaciami poety przeklętego Rafała Wojaczka i Edwarda Stachury oraz stachuromanii z lat 80., stworzyła typ pośmiertnego idola środowiskowego. W tym kontekście osoba Czesława Niemena, skądinąd znajdującego się na styku muzyki i literatury, zdaje się zapowiadać nową u nas popkulturową recepcję idoli, już nie niszowego, ale ważnego dla dominującego nurtu kultury. Kto wie, może rację miała jedna z uczestniczek internetowego forum „Gazety Wyborczej” (styczeń 2004), która napisała: „Żegnaj, Wieszczu naszej burzliwej młodości (z Geendale, Wisconsin w USA). Wierzę, że staniesz się dla Polaków tym, czym Presley był i jest dla Amerykanów, choć do pięt Ci nie dorastał...” Oto zmarł ojciec-założyciel polskiego rocka. I najpewniej to, co można by nazwać w kategoriach Davida Riesmana, wewnątrzsterownością, z kultem pracy i realizacją wyznaczonych sobie samemu celów, pozostanie w pamięci. Mówił o tym choćby Krzysztof Piesiewicz w wypowiedzi dla „Życia Warszawy” (styczeń 2004): „Był [Niemen] człowiekiem niepokornym, ciężko pracującym na własny sukces. Nigdy nie używał marketingu, by dobrze opakować swoje kompozycje”. Niewykluczone, że właśnie ta aura traperskich, pionierskich czasów rock’n’rolla w Polsce zadecyduje o pośmiertnym wizerunku zmarłego twórcy.
Pogrzeb jako spektakl
W tygodniu, który nastąpił po śmierci artysty, zainteresowanie jego osobą nie słabnie. Płyta z piosenkami pnie się do góry na listach EMPiK-u, w pubach gra się składanki z jego przebojami.
Jeden z posłów SLD postuluje, by uczcić pamięć Niemena w Sejmie minutą ciszy, co napotyka na opór marszałka Marka Borowskiego, ten bowiem uważa, że nie można czcić w ten sposób „każdego piosenkarza”. Z kolei radni warszawscy zastanawiali się, czy dobrym pomysłem byłoby nadanie którejś z ulic imienia Niemena przed upływem obowiązkowej pięcioletniej karencji po śmierci potencjalnego patrona. Podobną ideę przedstawił prezydent Gdańska, który chce, by skwer przy legendarnym klubie „Żak”, gdzie Niemen debiutował, nosił także imię zmarłego.
Przede wszystkim jednak pojawiły się kontrowersje dotyczące pochówku wybitnego wokalisty. Oto bowiem, jak informowało „Życie Warszawy”, Małgorzata Niemen „pochowa męża na Starych Powązkach. Zrobi to pod presją rodziny i wielbicieli piosenkarza”. W tym samym wydaniu gazety cytowana jest wypowiedź wybitnego muzyka jazzowego, Tomasza Stańki: „Czesław chciał, by jego prochy były rozsypane. Nie życzył sobie pogrzebu, tymczasem establishment, czyli banda sępów, spowodował, że stanie się inaczej. Dużo ludzi na tym skorzysta. Mówią niby o Niemenie, ale to dla nich dobra okazja, by dorzucić trzy grosze o sobie. Tak naprawdę idą na jego pogrzeb z radością: odszedł, przestał być zagrożeniem i konkurencją”.
O godzinie 13. w piątek, 30 stycznia, w rozgłośniach radiowych w Polsce rozległ się Dziwny jest ten świat. W tym momencie na Powązkach rozpoczęła się uroczystość żałobna. Zgodnie z relacją „Super Expressu” pochówkowi towarzyszyły cuda natury: „Nad warszawskimi Powązkami nagle rozpętała się burza śnieżna. Ale gdy pieśń ucichła, nagle wyjrzało słońce. Katakumby wypełnił zapach igliwia i kwiatów. [...] Przy wejściu do katakumb stała Nora, córka piosenkarza, i przepraszając, mówiła, że rodzina chce, by przy pochówku byli obecni tylko najbliżsi. 3-tysięczny tłum zafalował. Jedni napierali z tyłu, nie wiedząc, co się dzieje. Inni, zgodnie z wolą Nory, wycofywali się. Wtedy zabrzmiała znów muzyka. Ludzie usłyszeli, niczym z nieba, Jego głos. Sypał śnieg. I znów, kiedy przebrzmiały ostatnie dźwięki Spod chmury kapelusza, zza chmur wyjrzało słońce”.
Pogrzeb idola, w myśl tego opisu, ma wszelkie cechy mitotwórcze. Towarzyszą mu zmiany pogody, niebagatelną rolę odgrywa tu słońce, stanowiące niejako kontrapunkt dla uroczystości i symbolizujące, jak można mniemać, samego zmarłego. Mamy wreszcie pieśń obdarzoną mocą oraz, co nie bez znaczenia, „głos niczym z nieba”.
W odmiennym duchu pogrzeb relacjonowała „Gazeta Wyborcza”. Tu bowiem pogrzeb upodobnił się do koncertu rockowego zdominowanego, bo jakże by inaczej, przez fanów Niemena. „I na chodnikach, i na ulicy setki ludzi. Największy tłum (jak później się okazało ok. 3 tys. osób) w kościele Św. Boromeusza i jego okolicach. I to już na prawie godzinę przed pogrzebem Niemena. Sytuacja zaczyna przypominać koncert rockowy. Podniecenie, przepychanki, piski. Dopiero pewien młody człowiek, mówiąc: «Ludzie, po co wy tu przyszliście», pokazuje całą niestosowność”. W tym sprawozdaniu kluczowe wydaje się zdanie informujące o tłumie na godzinę przed uroczystością. Bo w istocie, takie właśnie wyczekiwanie na gwiazdę wieczoru jest typowe dla dramaturgii spektaklu rockowego. Dopełnieniem tej relacji jest zdjęcie 50-letniego fana, który podczas pogrzebu stoi za rodziną zmarłego i trzyma w dłoniach winylową płytę Dziwny jest ten świat, kupioną 37 lat temu.
Niemal pół wieku temu amerykański antropolog Goeffrey Gorer pisał o swoistej „pornografii śmierci”, czyli jej spektakularnym wizerunku lub, jak kto chce, utowarowieniu zgonu: „Śmierć naturalna jest coraz silniej tuszowana przez pruderię, natomiast zgony gwałtowne odgrywają rosnącą rolę w tworach wyobraźni poddawanych masowemu odbiorcy” [Gorer, 1979, s. 201]. I chociaż Gorer miał na myśli inflację motywu śmierci w literaturze, komiksie bądź filmie, możemy powiedzieć, że dziś podobny mechanizm towarzyszy śmierci już nie tyle fabularnej, obecnej w tworach kultury symbolicznej, lecz występującej w realnym życiu.
Wprawdzie śmierć jako spektakl nie jest czymś nowym w kulturze polskiej, wszelako zmieniają się funkcje tegoż przedstawienia. Istotą publicznego spektaklu pogrzebowego niegdyś było akcentowanie problematyki aksjologicznej. Taki charakter miał pochówek Słowackiego u progu niemal II Rzeczypospolitej; formą narodowej psychodramy, służącej zbiorowemu katharsis, był pochówek Gabriela Narutowicza; narodową psychodramą stał się pogrzeb Stefana Żeromskiego. A w bliższych nam czasach wystarczy wspomnieć pochówek kardynała Stefana Wyszyńskiego czy pogrzeb–manifestację księdza Jerzego Popiełuszki.
Akt pogrzebu wpisywał się w sferę, jak powiedziałby Neil Postman, wielkich symboli organizujących wyobraźnię społeczną. Popkulturowy ceremoniał pogrzebowy zdaje się świadczyć o tym, że zarówno warstwa symboliczna, jak i aksjologiczna pogrzebu, o otoczce metafizycznej nie wspominając, ustąpiła wartościom komercyjnym i konsumpcyjnym. Pogrzeb stał się czymś w rodzaju upiornego dance macabre, gdzie tancerze prezentują na ostatnim wybiegu przymioty rozmaitych firm. Taki charakter miała z pewnością sławetna sesja zdjęciowa Justyny Steczkowskiej dla pisma „Viva!”, gdy widzieliśmy piosenkarkę z rozpuszczonym włosem, bosonogą, wprost od wizażysty i stylisty, śmigającą po Starych Powązkach. Materiałowi fotograficznemu towarzyszył zaś wywiad, w którym wokalistka opowiadała o zmarłym ojcu.
Wymowa tej sesji była jasna i nic dziwnego, że Steczkowską po owej sesji objęto środowiskową anatemą. Znacznie częściej mamy jednak do czynienia z przypadkami granicznymi, gdzie trudno o jednoznaczną interpretację. Oto na przykład wdowa po Grzegorzu Ciechowskim w wywiadzie dla kobiecego pisma tuż po śmierci męża dziękowała firmie Drewbud. Z jednej strony – jest to oczywista kryptoreklama, z drugiej – doświadczona przez los kobieta opowiadała, że właśnie ta firma pomogła jej, gdy znajdowała się w przededniu pogrzebu w trudnej sytuacji.
Do sfery granicznej należą z pewnością także zdjęcia z pogrzebu znanego kierowcy rajdowego Janusza Kuliga. Trumnę nieśli inni rajdowcy ubrani w kombinezony fabryczne. Niby nic zdrożnego: kolegę po fachu chowa się zgodnie z ceremoniałem, czyli w umundurowaniu znanym z tras wyścigowych. Ale można też powiedzieć, że tym, co rzuca się w oczy na tych zdjęciach, są naszywki z nazwami sponsorów poszczególnych kierowców, istota ceremonii zostaje zepchnięta na boczny tor.
Takie przypadki uświadamiają, że tam, gdzie mowa o pogrzebach znanych ludzi, znajdujemy się w sferze półcienia. Polska kultura popularna jest na granicy między powściągliwością, tradycją, respektowaniem granic prywatności a widowiskiem medialnym odbywającym się na pełnych prawach przysługującym takim spektaklom.