Z rozdziału: Gdyby szczęście się zdarzyło
Nigdy nie zaznałam miłości, to mnie najbardziej boli. Ani w domu rodzinnym, ani przy mężu, ani nigdzie. Byłam w życiu szczęśliwa może ze dwa razy, przez chwilę. Dawno temu, nawet nie ma co wspominać. Miałam przyjaciółkę... było, minęło. Jakieś pocałunki i to wszystko.
W domu rodziców panowała nędza, nieraz się zdarzało, że nie było co do garnka włożyć. U sąsiadów, co mieli ze dwanaścioro dzieci, było jeszcze gorzej. Nas były trzy siostry - jedna wyszła za mąż, jak ja, a druga została sama. Obie starsze ode mnie.
Żyliśmy w małej mieścinie na Śląsku. Matka miała swoje życie, oschła była. Kiedy byłam mała, oddała mnie do takiego zakładu, który prowadziły zakonnice. Tam same takie dziewczyny trafiały - niechciane albo ciężko chore. Osiem lat tam spędziłam.
Fizycznej krzywdy od nikogo nie zaznałam, ale inną tak. Nakazy, zakazy, kary. Ręce na kołdrę, modlitwy w kółko, to grzech, tamto grzech - wszystko grzech. Zakonnice były zimne, oschłe jak matka albo i gorzej. Poza jedną, co ornaty haftowała. Krótko z nami była, bo wszystkie dziewczyny bardzo do niej lgnęły, za bardzo. Dlatego gdzieś ją przenieśli. Tam bliskość była zabroniona - żadnego przytulania, za długich rozmów na osobności. Zimny wychów cieląt.
Jak wróciłam stamtąd do domu, raz jeden usiadłam matce na kolana. Powiedziała: "Spierdalaj, nogi mnie bolą". I tak to było. Wszystko bym oddała, żeby się stamtąd wyrwać.
Mój mąż miał piekarnię, chodziłam tam po bułki, i tak się poznaliśmy. Był miły, zabiegał o mnie, no i starszy prawie o 30 lat. Chociaż wstręt do mężczyzn czułam sakramencki, pomyślałam: czemu nie? Będę miała opiekę, dach nad głową, utrzymanie. Zostałam jego drugą żoną.
Prawie przez całe życie nikomu nie mówiłam, że wolę kobiety. Ale mężowi powiedziałam. Nie awanturował się, po co zresztą miałby się awanturować - i tak wszystko było, jak on chciał. Współżyłam z nim. Jak było tak było, po wszystkim biegłam do łazienki - zmyć go z siebie, zapomnieć. Jeden raz splunął mi w twarz, kiedy odmówiłam.
Poza tym dobry był człowiek i taki elegancki, umiał się ubrać. W jego rodzinie ciągle opowiadali, że on nic, tylko Wandzia i Wandzia, dlatego tacy pewni, że majątek mi zostawił. Jaki majątek? Wszystko na życie poszło, na chorobę męża, leczenie, a ja zostałam dziadówką. Lata temu mówiłam mężowi: kupmy mieszkanie, będzie nasze, własne, ale moje gadanie nic nie znaczyło.
Teraz kamienica jest prywatna, nie stać mnie na czynsz, więc nie płacę. Może dostanę jakieś mieszkanie zastępcze, a jak nie, to nie wiem co będzie. Siedemset złotych wdowiej renty mam. Na tamtej ścianie, gdzie biała plama, wisiał obraz. Sprzedałam. Reszta nic jest nie warta, same graty.
Nigdy nie pracowałam. Dbałam o dom i z mężem byłam do końca. Mimo, że miał dzieci i wnuki, zostałam ze wszystkim sama. Goła i wesoła. Mąż nie zostawił mi żadnego zabezpieczenia, przed śmiercią chyba o tym myślał, bo łzy miał w oczach i powtarzał: "Przepraszam cię, moja dziewczynko, bardzo cię przepraszam".
Z rozdziału: Rodzina też polska
Marta: Zanim Jaś pojawił się na świecie, zastanawiałyśmy się, czy powinien mieć kontakt z biologicznym ojcem. Znamy dwie takie pary kobiet, które wybrały na ojca dziecka zaprzyjaźnionego geja. Jednak stwierdziłyśmy, że to może być w przyszłości bardzo skomplikowane pod względem wzajemnych relacji. Nie chciałyśmy, żeby potem cały tłum ludzi podejmował ważne dla nas decyzje, bo przyjaciel-gej i jego partner pewnie by chcieli z nami i dzieckiem tworzyć rodzinę.
Ania: Bałyśmy się takiego zbyt skomplikowanego układu. Gdyby pary homoseksualne mogły w naszym kraju adoptować dzieci, wszystko byłoby prostsze.
Marta: Ale nie mogą i szybko się to nie zmieni. Pomyślałyśmy więc o sztucznym zapłodnieniu i klinice. To jest rozwiązanie dostępne dla samotnych kobiet, nikt nie wnikał jaka jest nasza orientacja seksualna.
Anna Laszuk: Jak wygląda taka procedura w klinice?
Marta: Właściwie bardzo prosto. Wiesz, my nie bardzo lubimy rozmawiać na ten temat, bo te wszystkie rozmowy, planowanie, wybieranie dawcy nasienia, brzmi tak okropnie sztucznie i bezdusznie. A my przede wszystkim bardzo pragnęłyśmy dziecka, jako para. Pewnie jak większość par. To jest ważniejsze niż wszystkie procedury razem wzięte.
A.L.: Powiedzcie w takim razie, czy taki zabieg jest kosztowny? Czy przeciętna para może sobie na niego pozwolić?
Ania: To zależy od konkretnego przypadku, ale powiedzmy, że jeśli wszystko pójdzie dobrze, to 4 czy 5 tysięcy złotych wystarczy.
A.L.: Hmm, pewnie dla jednych to stosunkowo mało, dla innych dużo. W każdym razie, z tego, co mówicie, wynika, że wszystko razem wydaje się technicznie, że tak powiem, dość proste.
Ania: Nie zawsze jest takie proste. Znamy parę dziewczyn, które ujawniły w klinice, że są lesbijkami i miały przez to kłopoty. Lekarz zmienił zdanie dopiero wtedy, gdy jedna z dziewczyn (bardzo zależało im obu na dziecku) powiedziała: "Co mam zrobić? Przespać się z przypadkowym facetem, który zarazi mnie HIV-em?!" (...)
A.L.: Aniu, byłaś z Martą przy porodzie?
Ania: Oczywiście! Co chwila mnie strofowała: "Misiu, teraz nie dotykaj! Misiu, uważaj! Misiu to, Misiu tamto".
Marta: Byłam zdenerwowana, że jest takie zbiegowisko! W szpitalu chyba wszyscy wiedzieli, że jesteśmy parą.
A.L.: Stałyście się sensacją?
Marta: To może za mocno powiedziane. Ludzie są po prostu ciekawi. Kiedy nie znają takich par jak nasza, wyobrażają sobie niewiadomo co. Jak już zobaczą i poznają, problem znika.
A.L.: Polacy o konserwatywnych poglądach są zdania, że kiedy homoseksualiści (czyli także lesbijki) zaczną wspólnie wychowywać dzieci, runą fundamenty naszego społeczeństwa.
Marta: I wyobrażają sobie, że my siedzimy nieruchomo na kanapie, czekając na ich pozwolenie w sprawie własnej ciąży. Kiedy zadzwonił do nas pan z telewizji (pominę, jaka to była stacja) i zapytał, czy weźmiemy udział w programie pod tytułem "Czy lesbijki powinny mieć prawo do posiadania dzieci" (mniej więcej tak to ujął), aż zatrzęsło mną ze złości. Oczywiście tam nie poszłam.
A.L.: Dlaczego?
Marta: Bo założenie ogółu, że powinnyśmy czekać na czyjeś tam pozwolenie w sprawie własnej ciąży, jest straszliwie głupie. Zresztą wcześniej wzięłam udział w podobnym występie (w innej stacji telewizyjnej) i wiem, jak to wygląda.
A.L.: Jak?
Ania: Z macierzyństwa lesbijek robi się publicznie taką sensację, że tytuł tego programu ( i jemu podobnych) powinien brzmieć: "Olaboga, co się dzieje?!" Z kolei brak tego problemu w mediach (na co dzień, nie tylko w talk show) przyczynia się do tego, że ludzie wyrastają na ignorantów, niczego nie wiedzą, nie mają z takimi rodzinami żadnego kontaktu.