Wyskoczyłem z łóżka, zlany zimnym potem. W głowie kołatały się jeszcze resztki złego snu. Usiadłem na brzegu tapczanu, wbiłem wzrok w okno. Szyba zamarzła i nic nie było przez nią widać. Tylko dziwne rysunki mrozu na szkle. Przytknąłem rękę do szyby i lód w tym miejscu stopniał. Wyjrzałem na dwór. Śnieg... Włożyłem kurtkę, nogi wsunąłem w buty. Delikatnie uchyliłem drzwi swojego pokoju i zacząłem nasłuchiwać. Cisza, tylko w kuchni mruczy lodówka. Podkradłem się do drzwi wejściowych i wyszedłem na zewnątrz. Od razu poczułem w płucach mroźne, rześkie powietrze. Z zimna bolały mnie ręce i stopy, wargi jakby przymarzły do siebie. Ale jakoś nie chciało mi się wracać.
Biegłem ulicą. Było pusto. Zatrzymałem się pod sklepem, usiadłem na lodowatych schodach i zadarłem głowę. Wielkie płatki śniegu wpadały mi do oczu. Obok przebiegł samotny pies, merdając wyliniałym ogonem. Zawołałem go, klaszcząc w ręce i wykrzykując wszelkie znane mi psie imiona, ale pies przystanął na chwilę, spojrzał na mnie głupio i pobiegł swoją drogą. Dopiero teraz poczułem przeszywające zimno. Szczękając zębami, głębiej wtuliłem się w kurtkę. Rozejrzałem się wokół. Świeciły na pomarańczowo latarnie, trochę dalej widać było wieże kościoła. Ostatnio jakoś ich nie zauważałem, ale teraz, ledwie spojrzałem w tę stronę, przypomniał mi się tamten dzień...
Ktoś gra skrzypcach, ludzie płaczą. Chyba nigdy nie byłem aż tak nieszczęśliwy. Przede mną na białym posłaniu leżała mama. Blada jak papier, lecz niesamowicie piękna. Wiedziałem, że już się nie obudzi. Miała zamknięte oczy, usta bez kropli krwi, takie suche i zaciśnięte. Brązowe rzęsy łaskotały jej wyblakłe policzki. Była inna niż zwykle. Zimna i nieruchoma. Niesamowicie piękna, jej dusza błądziła już w niebie. Po śmierci mamy czułem się pusty i wydrążony, jakby ktoś odebrał mi znaczną część mnie samego. Na początku nie pojmowałem, co się stało. Chodziłem z kąta w kąt, pewien, że ona stoi za drzwiami i tylko czeka, aby wejść do środka.
Tamtą noc pamiętam jak dziś. Leżałem w łóżku, zza ściany dochodziły odgłosy wściekłej awantury. Ryk ojca, od którego trząsł się cały dom, urywany krzyk matki, płacz, uderzenia i nagle... cisza, której zupełnie się nie spodziewałem. Przestraszyłem się i schowałem głowę pod kołdrę, ale zaraz, tknięty złym przeczuciem, wyskoczyłem z łóżka i zacząłem nasłuchiwać pod drzwiami. Cisza. Wszedłem do kuchni i nogi się pode mną ugięły. Zobaczyłem ojca, który wciąż zaciskał pięści, i mamę, leżącą bez ruchu na podłodze, tuż obok schodów prowadzących do sypialni. Twarz miała gęsto pokrytą siniakami. Nie czułem strachu ani nienawiści, po prostu nic nie rozumiałem. Pytająco spojrzałem na ojca.
- Spadła ze schodów - burknął. - No, co tak sterczysz? Marsz do łóżka!
Dopiero wtedy serce zaczęło mi łomotać, w oczach poczułem wilgoć.
- Co jej zrobiłeś?! - krzyknąłem z płaczem i zdzieliłem go pięścią w brzuch. - Co się mamie stało?!
Ojciec złapał mnie za włosy, wykręcił mi głowę tak, żebym dobrze widział jego twarz.
- Idź spać, mały, tylko się nie zesraj, jasne? - wycedził przez zęby, potem odepchnął mnie od siebie, a sam pochylił się nad ciałem mamy.
Niczego nie mogłem zrozumieć, nie wiedziałem, co robić. Zamknąłem się w pokoju i całą noc myślałem o tym, co się stało, nie wierzyłem w to.
Rano nie było mamy przy schodach. Ojciec gdzieś polazł. Zajrzałem do ich sypialni. Mama leżała na łóżku. Pewnie ojciec ją tu wniósł. Włosy miała pięknie uczesane, ręce złożone na piersi. Usiadłem obok. Dotknąłem ręką jej dłoni. Mama była zimna, nie otwierała oczu, nie wzięła mojej ręki w swoją, a przecież zawsze to robiła. Wyszedłem z sypialni, delikatnie zamykając za sobą drzwi.
Tęskniłem za mamą. Nikt się nie dowiedział o prawdziwej przyczynie jej śmierci. Ja nikomu nie pisnąłem słowa, nawet najlepszym przyjaciołom. Bałem się ojca... Przesiadywał w barach, żłopał piwo i mydlił swoim koleżkom oczy, skarżył się, jak to mu ciężko bez żony i przeklinał los. Zgodnie z jego wersją, "głupia baba" nie zapaliła światła i przewróciła się, schodząc po ciemku ze schodów. Wszyscy mu wierzyli, bo chyba sam zapomniał, jak było naprawdę.