W domu Klara myła w wannie zapiaszczone włosy. Spłukiwała pianę, zanurzając się pod wodę. Zastanawiała się, czy łatwo się utopić albo dlaczego samobójcy z foliową torebką na głowie nie zrywają jej w ostatniej chwili, gdy włącza się automatyczny pilot instynktu?
Samobójstwo to gwałtowna śmierć, ale dla tych, co zostają - pomyślała. - Przecież samobójca umiera powoli, miesiącami planując finał. Rzadko zdarzają się samobójstwa tak gwałtowne, impulsywne, że nieprzewidziane nawet przez tego, kto je popełni. Ktoś niemający nigdy samobójczych ciągot nie wiadomo czemu strzela do siebie albo skacze przez okno. Ledwie się pożegnał po udanej kolacji, śmiał się, wybierał na weekend i nagle koniec, bez powodu i symptomów. Może to jest zawał mózgu, skoro jest zawał serca? - Klara przecięła dłonią pianę. - Dlaczego ja o tym myślę? Przez cmentarz? Profesor umarł po dobrym życiu - znowu zanurzyła głowę, zmywając szampon. - To przez Jacka. Najpierw udawał wesołość, teraz normalność. A ona słyszała smutek. Wyczuwała go z daleka, w podróży. Docierał do niej spod jego słów, z głębi nastroju jak podwodne skargi wielorybów. Melancholijne głosy niesione tysiące kilometrów w oceanach. Podobno psy też słyszą infradźwięki, te najniższe i najwolniejsze, ocierające się o bezruch śmierci. Dlatego wyją, ostrzegając przed nią domowników, przed jej krokami, schodzącymi coraz niżej.
- Mogę? - Jacek wszedł do łazienki.
Sikał, siedząc, nie lubił stać i wąchać swojego moczu.
- Idziesz spać? - sięgnęła po suszarkę.
Wyglądał na zmęczonego, zaczerwienione oczy, zapadnięte policzki.
- Jeszcze pooglądam, i tak się budzę w nocy, wolę się teraz pomęczyć.
Dotknęła szyi Jacka, pogłaskała punkt rozluźniający napięcie.