Powiedziała pani kiedyś: „Być może istnieje związek między moim dzieciństwem a późniejszym pisaniem”. Jak wyglądało pani dzieciństwo?
Było smutne.
To może chociaż początek, może da nam pani swój początek.
Mój prawdziwy początek to II wojna światowa, ale nie chce mi się opowiadać o własnym smutku, a już na pewno nie w pierwszej osobie. Opowiadam o nim czasami, ale w trzeciej.
Czy to mniej boli?
Mniej. Smutek musi mieć jakąś formę, jakiś rytm. Smutek bez formy jest bezwstydny.
Czy radość też musi mieć formę?
Pewnie też, ale radość nie jest moją specjalnością.
„Gdy ktoś nie ma w sobie smutku, nie ma też radości” – powiedziała pani kiedyś.
Jeśli cały świat stara się rozweselać ludzi na wszelkie możliwe sposoby, to wydaje mi się, że ja mogę zaproponować małą porcję smutku. Myślę, że bez niego ludzie nie byliby ani lepsi, ani mądrzejsi. To normalne, że człowiek uchyla się od smutku, chce być jak najdalej, ale i tak by go dopadł. Tak, myślę, że kiedy zna się cierpienie, to można wyraziściej przeżywać radość. I to tę najprostszą, najoczywistszą. Moim bohaterom nie trzeba palm, wakacji na Majorce, nie trzeba Bóg wie czego – wystarczy, że jest świat i że my jesteśmy. Nie każdy ma świadomość, jaka to frajda – żyć. Ja mam. Zawdzięczam to II wojnie światowej, którą przeżyłam.
Jaki wpływ na twórczość mają pani przeżycia?
Mojego własnego doświadczenia nigdy nie opisałam wprost, ale to doświadczenie pozwala mi zrozumieć moich bohaterów. Podczas wojny byłam małym dzieckiem, ale zdążyłam się o nią świadomie otrzeć, zostałam w nią wyposażona. Przyjaźniłam się z Krzysztofem Kieślowskim, który był ode mnie młodszy zaledwie o parę lat, ale dzięki tej różnicy ja pamiętałam wojnę, a on jej nie pamiętał.