Przejdź do treści
Reklama
Reklama
Książki

Fragment książki "Żar serca"

Byłam za mała, żeby być dobrym żołnierzem. Za młoda, za słaba, za tchórzliwa. Poza tym karabiny były dla mnie o wiele za ciężkie. Mieliśmy prawie wyłącznie kałasznikowy, wielkie, nieporęczne automaty. Tylko dowódcy, jak Agawegahta, mieli także pistolety. Nadawałyby się o wiele bardziej dla nas, dzieci, ale było ich bardzo mało. Dzięki Bogu, bo inaczej musiałabym z nich strzelać, a także trafiać. Z kałasznikowa, już chociażby z powodu silnego odrzutu, nie byłam w stanie w nic trafić. Żadne z nas, małych, nie dawało sobie rady z tą kupą żelastwa, dla nas o wiele za skomplikowaną i nieobliczalną.
 
Pewnego razu dwóch małych żołnierzy, obydwaj tylko o rok czy dwa starsi ode mnie, szło w kierunku strzelnicy z przewieszonymi przez ramię karabinami. Karabiny były tak duże, że ich kolby niemal dotykały ziemi. Zawsze, kiedy przestępowaliśmy przez większe kamienie, musieliśmy trochę unosić karabiny, żeby o nie nie uderzały. Nie było nic niezwykłego w tym, że dzieci same ćwiczyły strzelanie, więc nie zwróciłam większej uwagi na tych dwóch. Rąbałam właśnie drewno na opał na małe drzazgi, potrzebne na podpałkę.
 
Ze strzelnicy dochodziły pojedyncze salwy. Nagle jeden z chłopców przybiegł, głośno płacząc i coś niezrozumiale bełkocząc. Miał szeroko otwarte z przerażenia oczy. Rzuciłam nóż i podbiegłam do wrzeszczącego chłopca. Jego podarta koszula była poplamiona krwią, także na nogach miał plamy krwi.
 
- On nie żyje - zachłystywał się krzykiem - nie żyje! nie żyje! Tymczasem pojawiło się jeszcze kilka osób. Chwycili za karabiny i próbowali dowiedzieć się od malca, gdzie jest ten nieżywy. Chłopiec wskazał w stronę strzelnicy i skalistego zbocza za obozem. Wszyscy odbezpieczyli broń, obawiając się, że jakiś nieprzyjacielski oddziałek zabarykadował się wśród skał i zabił jednego z naszych.

Reklama