Przejdź do treści
Reklama
Reklama
Książki

Fragment książki "Rynek w Smyrnie"

Najbardziej lubiliśmy – my, bo przyjeżdżało tam więcej dzieci, przeróżnych kuzynów i kuzyneczek, dzieworódczego, moim zdaniem, potomstwa ciotek; każdy z kuzynów, do każdej z cioć zwracał się per „ciociu”, dzięki czemu niektóre z nich były ciotkami podwójnie, potrójnie lub poczwórnie – a więc najbardziej lubiliśmy tę chwilę, kiedy tuż po obiedzie pomagaliśmy zbierać ze stołu kilkanaście różnych talerzy, kilkanaście różnych widelców, łyżek i noży. Dwór na Kordeckiego bowiem, będący od lat zamieszkany wyłącznie w lecie, posiadał niesłychanie zróżnicowaną flotę sztućców i naczyń; były tam stuletnie talerzyki z angielskiego fajansu malowanego w zielone kwiaty, były platerowane łyżki z secesyjnymi trzonkami, które z czasem straciły miejscami srebrzynkę i stały się dwubarwne, co uwypukliło delikatny wzór kielichów lilii, był nóż przywieziony przez kogoś z Rosji, na którym drobniutkimi ukłuciami wytatuowano napis „siódme” z jednej i „nie kradnij” z drugiej strony, choć przykazanie, jak widać, nie poskutkowało, były plastikowe miski i aluminiowe widelczyki, a także jakieś resztki rodowych sreber w postaci sześciu łyżeczek z drobnymi monogramami.

Ale to nie podziwianie rozmaitości świata na przykładzie sztućców i talerzy tak nas cieszyło. Skończony obiad oznaczał bliskość herbaty, pitej najczęściej na ganku lub w ogrodzie. A jeśli herbata – i na tym właśnie polegała cała frajda – to wyprawa do piwnicy po konfitury.

Z okien domu piwnica wyglądała jak półtorametrowy wał ziemi, porośnięty z początku wonną macierzanką, naparstnicami i nasturcjami, a z czasem wyłącznie perzem i pokrzywą. Z boku, obielone pajęczynami i kwiatami rumianów, ciemniały drzwi, u których wisiał nieproporcjonalnie duży rygiel z przerdzewiałego żelaza.

Reklama