Książka zaczyna się bardzo niewinnie, bo od śmierci akwariowej rybki. Ale przez kolejnych 200 stron stajemy się świadkami wynaturzonej wizji - jedno crescendo po drugim. Narratorka i bohaterka powieści, Dolly, jest szaloną lekarką po rzekomych studiach w Katmandu. Jej życie jest jednym schizofrenicznym piekłem ludzkim. Delirium goni delirium. Po śmierci rybki Dolly przypieka jej pocięte precyzyjnie na kawałeczki ciało i zjada. Potem zajmuje się swą umierającą cocker-spanielką. Właśnie śmierć suki, a dokładniej jej dziwny pogrzeb, prowadzi do punktu zwrotnego w życiu doktor Dolly; na stacji benzynowej znajduje zapakowanego w foliowy worek niemowlaka. Instynkt macierzyński nakazuje jej zająć się dzieckiem, choć nawet nie potrafi dać mu przyzwoitego imienia. W końcu nazywa syna po prostu Syn.
Dolly wszędzie węszy najgorsze choroby. Rak piersi, rak odbytu, rak... słupa telefonicznego - takie są jej diagnozy. Choć ma za nic ludzkie życie, to ratuje przed wyimaginowanymi chorobami, i to po wielekroć, tak życie Syna, jak i licznych innych „pacjentów". Kiedy nie potrafi doliczyć się ile nerek powinien mieć człowiek, przeszczepia Synowi dodatkową, trzecią z kolei. Dolly to kochająca szalona matka, której nie przeszkadza zabicie noworodka więźniarki (w więzieniu dla kobiet dzieci rodzą się nagminnie, gdyż kobiety współżyją ze strażniczkami [sic!]) - w realiach „Dolly City" wszystko może się zdarzyć. Dolly jest więc monstrualną karykaturą „żydowskiej matki" dmuchającej i chuchającej na swe pociechy.
Akcja książki rozgrywa się w Izraelu, z małym wypadem do Düsseldorfu, a Dolly pomieszkuje zarówno w Dolly City, jak i w Tel Awiwie, jeździ do Hajfy, Kfar Habbat, Rosz Hanikra, Rehovot. Pojawia się w powieści wiele innych miast i miasteczek Izraela, ale nie doszukamy się wśród nich Jerozolimy.
Obraz społeczeństwa na skraju histerycznego załamania.
Reklama