sześć
Mam trzy zdjęcia starego Panczena Rinpocze.
Na pierwszym jest jeszcze młody, dobiega może dwudziestki. Stoi obok Dalajlamy - są w Pekinie, trzymają w rękach bukiety kwiatów.
To była oficjalna wizyta w stolicy. W Chinach zaczął się właśnie okres reform, obaj lamowie optymistycznie patrzyli na zmiany, jakie komuniści mogli przynieść Tybetowi. Panczenlama ma na głowie ozdobny kapelusz, ubrany jest w wyszukaną szatę z jedwabiu i brokatu, taką, jaką niegdyś zakładali najwyżsi lamowie, kiedy udawali się w podróż. Wygląda na rozbawionego, pewnego siebie, może nawet lekko aroganckiego, otacza go ulotna aura autorytetu, jakiego oczekuje się od wpływowych tulku czy inkarnacji.
Drugie zdjęcie zostało zrobione w Lhasie, dziesięć lat później. Panczen stoi na podwyższeniu, przed nim - kilka dużych, starych mikrofonów. Ma smutną, zmęczoną twarz, widać, że cierpi. Jest nieogolony. Otacza go tłum wrogo nastawionych ludzi, którzy wyraźnie mają nad nim przewagę. Wszyscy ubrani są w typowe dla tamtych czasów bure uniformy, wszyscy wyciągają w jego stronę palce w geście oskarżenia. To sesja „walki politycznej", zwana thamzing, forma prześladowania często stosowana w czasie rewolucji kulturalnej.
Takie sesje trwały całymi tygodniami. Wiele lat później, na kilka dni przed śmiercią, Panczen mówił: „Byłem krytykowany, atakowany, pouczany. Otaczała mnie ciemność. To moja własna historia.
Inni cierpieli jeszcze bardziej - moja pozycja sprawiła, że traktowano mnie nieco lepiej". Panczenlama ma zamknięte oczy, wokół jego głowy układa się aureola gwiazd z wiszącej za nim flagi komunistycznych Chin, w tle widać duży portret Mao Zedonga, inspiratora prześladowań, jakby przyglądającego się uważnie całej scenie.