ROVERANDOM
dla M.
Tak nazywa się jedna z bajek Tolkiena o przygodach pieska o imieniu Rover. Psy i rowery dają mi szczęście - wprawdzie na krótko, za to regularnie i naprawdę. Boję się samochodów, bagien, martwych rozgniecionych żab, a najbardziej - ludzi. Ale psom i rowerom ufam.
Codziennie z Mericzką spotykamy się naprzeciwko bramy mojego budynku. Zanim wyjdę z domu, staram się znaleźć optymalną kombinację ubrań: kiedy gwałtownie zaczęły się prawie letnie upały, jeździłam w koszulce z krótkim rękawem i w sandałach. Mericzka też była w sandałach, ale w swetrze, bo ona zazwyczaj marznie. Potem, kiedy znowu zrobiło się zimno i zaczęły się deszcze, z ubraniami było ciężej. Gdyby nie Mericzka, która nieomylnie dobierała wszystko, co najbardziej odpowiednie, do tej pory marzłyby mi dłonie i przewiewał na wylot wiatr znad jeziora.
Do prawej kieszeni czarnej wiatrówki wkładam klucz od strychu, do lewej - klucze do domu i rękawiczki. Długo drepczę, próbując przecisnąć ramę przez wąską szczelinę drzwi sutereny, które przez potworną i zupełnie niepotrzebną szafę sąsiadów nie otwierają się jak trzeba (sąsiedzi mają dwa pokoje: jeden na drugim piętrze, drugi - na strychu, koło mojego roweru; w ten sposób są raczej sąsiadami mojego roweru, niż moimi). Wreszcie skręcam do bramy. Mericzka w swojej pasiastej czapeczce już czeka na mnie po drugiej stronie, zajęta, jak zawsze, dokręcaniem jakichś śrubek, regulowaniem kierownicy czy ustawianiem przerzutki.
Mericzka kupiła swój rower zimą, kiedy przyszło ocieplenie. Długo zbierała pieniądze na piecyk gazowy do wody, a potem nagle postanowiła kupić rower. W tym czasie w mieście wszystko było pozamykane, jak śnieg na głowę spadła jakaś kontrola podatkowa.
dla M.
Tak nazywa się jedna z bajek Tolkiena o przygodach pieska o imieniu Rover. Psy i rowery dają mi szczęście - wprawdzie na krótko, za to regularnie i naprawdę. Boję się samochodów, bagien, martwych rozgniecionych żab, a najbardziej - ludzi. Ale psom i rowerom ufam.
Codziennie z Mericzką spotykamy się naprzeciwko bramy mojego budynku. Zanim wyjdę z domu, staram się znaleźć optymalną kombinację ubrań: kiedy gwałtownie zaczęły się prawie letnie upały, jeździłam w koszulce z krótkim rękawem i w sandałach. Mericzka też była w sandałach, ale w swetrze, bo ona zazwyczaj marznie. Potem, kiedy znowu zrobiło się zimno i zaczęły się deszcze, z ubraniami było ciężej. Gdyby nie Mericzka, która nieomylnie dobierała wszystko, co najbardziej odpowiednie, do tej pory marzłyby mi dłonie i przewiewał na wylot wiatr znad jeziora.
Do prawej kieszeni czarnej wiatrówki wkładam klucz od strychu, do lewej - klucze do domu i rękawiczki. Długo drepczę, próbując przecisnąć ramę przez wąską szczelinę drzwi sutereny, które przez potworną i zupełnie niepotrzebną szafę sąsiadów nie otwierają się jak trzeba (sąsiedzi mają dwa pokoje: jeden na drugim piętrze, drugi - na strychu, koło mojego roweru; w ten sposób są raczej sąsiadami mojego roweru, niż moimi). Wreszcie skręcam do bramy. Mericzka w swojej pasiastej czapeczce już czeka na mnie po drugiej stronie, zajęta, jak zawsze, dokręcaniem jakichś śrubek, regulowaniem kierownicy czy ustawianiem przerzutki.
Mericzka kupiła swój rower zimą, kiedy przyszło ocieplenie. Długo zbierała pieniądze na piecyk gazowy do wody, a potem nagle postanowiła kupić rower. W tym czasie w mieście wszystko było pozamykane, jak śnieg na głowę spadła jakaś kontrola podatkowa.