Opowiada drugoligowy piłkarz: „Pewnego dnia w klubie pojawił się Bardzo Lubiany Trener (szczytem jego kariery była współpraca z selekcjonerem reprezentacji Polski - przyp. aut.). Został zatrudniony tuż po tym, jak pozwolił - naszym kosztem - awansować naszym rywalom do ekstraklasy. Pozwolił w ten sposób, że jego poprzednia drużyna sprzedała naszym rywalom mecz. On już wiedział, że będzie u nas pracował, a od nas przed tą decydującą kolejką jechały pieniądze, żeby jego piłkarze grali serio. Nie dojechały. Oni wzięli kasę od naszych przeciwników. Potem, już w naszym klubie, Bardzo Lubiany Trener oświadczył, że wiedział o tych jadących pieniądzach, ale - rozłożył ręce - tamci dawali więcej, w szatni wszystko zostało ustalone, nie chciał chłopakom psuć interesu. Wyobrażasz sobie? Zgodził się na sprzedanie meczu, choć wiedział, że zwycięstwo dałoby mu w następnym sezonie pracę w pierwszej lidze.
Sprzedałem w karierze trochę meczów, ale jak o tym usłyszałem, to nawet ja zbaraniałem. A Bardzo Lubiany Trener opowiadał o tym otwarcie, przechadzając się klubowymi korytarzami. Takie jaja sobie robił. Żartował i sam się ze swoich słów zaśmiewał. To dlaczego ja mam się wstydzić, że nie zawsze grałem fair? Prezesi też nie byli fair, bo nie płacili. A ja wiedziałem, że nic nie zmienię. Jak nie wejdę w układ, to najwyżej nie zarobię. Innego efektu nie będzie".
O dowody w sprawach o korupcję nigdy nie jest łatwo, choć przypadki przekupstwa rzadko występują pojedynczo. Często przekupuje się przecież nie tylko arbitrów meczów własnej drużyny, ale i innych, bo najdoskonalej „przygotowani organizacyjnie" kontrolują również postępy przeciwników - skala możliwości jest wprost proporcjonalna do budżetu. Krańcowa, najbardziej wyrafinowana forma ligowego oszustwa to tzw. spółdzielnia, czyli umowa grupy klubów, które ustalają scenariusz całych rozgrywek. Spoza własnego grona wybierają ofiarę, której los jest z góry przesądzony, na przykład zespół skazany na degradację do niższej ligi, bo gra nie zawsze się toczy o najwyższe lokaty, czasem na dole tabeli stawka jest wyższa, a przetrwanie w ekstraklasie może oznaczać uniknięcie bankructwa. Dlatego prezes marzący o budowie wielkiego klubu staje przed alternatywą - albo będzie grał czysto i przegra, albo „ukradnie pierwszy milion" i na czystą grę postawi dopiero wtedy, gdy stworzy futbolową potęgę. Jeśli zechce zachować czyste sumienie, rzuci futbol.
Trzeciego wariantu nie ma. Do sprzedawania meczów przyznawali się publicznie tak uznani gracze jak Włodzimierz Lubański, przez wielu uważany za najwybitniejszego polskiego futbolistę w historii. W 2004 roku wyszło na jaw, że Robert Gadocha, skrzydłowy legendarnej drużyny Górskiego, trzydzieści lat wcześniej, podczas niemieckiego mundialu, przyjął ponoć od Argentyńczyków dwadzieścia tysięcy dolarów. Gracze z Ameryki Południowej chcieli zdopingować pewną już awansu do następnej rundy Polskę, by pokonała Włochy. Wybuchł skandal, Gadochę dawni koledzy z boiska jednomyślnie potępili. Wcale jednak nie mieli do niego pretensji o to, że się połakomił na pieniądze. Byli wściekli, bo się nie podzielił... A jeśli prawdą jest przytoczona wyżej opowieść piłkarzy Śląska o tym, jak mistrzostwo kraju „wywalczyli" piłkarze Widzewa Łódź, to warto przypomnieć, kto wówczas w tej drużynie występował - przecież Młynarczyk, Żmuda, Boniek (nie grał w ostatniej kolejce) czy Smolarek to pomniki polskiego futbolu, w komplecie medaliści mistrzostw świata. Po wysuniętych oskarżeniach żaden z nich nie wyraził nawet publicznie oburzenia. Byli reprezentanci kraju przyznają zresztą, że demoralizujące bywały nawet zgrupowania kadry narodowej. Piłkarze z różnych klubów bliżej się poznawali, a potem dzwonili do siebie z propozycjami korupcyjnymi.
Jeśli taką mentalność mają niekwestionowani mistrzowie, to czego wymagać od wyrobników? Na boiskach roi się przede wszystkim od beztalenci szybko dochodzących do wniosku, że najsłynniejszych stadionów nie podbiją, że nawet lokalnie kariery nie zrobią, więc póki grają, chcą jak najwięcej zarobić. Okaleczanie głów zaczyna się już w zespołach dziecięcych i juniorskich, bo na pierwszych lekcjach futbolu nowicjusze dowiadują się, że umiejętności są sprawą drugorzędną i ich wpływ na wyniki jest śladowy.
Po porażce chłopcy schodzą z boiska źli, że sędziego nie przekupił ich trener, lecz trener przeciwnika. Potem trudno im szanować fajtłapę, który mądrzy się na zajęciach, ale dogadać się z arbitrem nie umie. Oni szybko zrozumieją, że skoro o wyniku nie decyduje sportowa klasa, to solidnie trenować nie ma sensu. Potem, wraz z nabywaniem doświadczenia, przychodzą następne refleksje. Że czasem porażka opłaca się bardziej, bo jeśli zamożniejsi przeciwnicy odpalą połowę swej premii, to bywa ona wyższa niż pieniądze oferowane przez własnego prezesa za zwycięstwo. Że sędzia może pomóc w realizacji omówionego z przeciwnikiem planu. Że trener jest najważniejszy nie dlatego, że ocenia postępy i formę gracza, ale dlatego, że to od niego zależy, kogo wystawi do drużyny. Czyli - komu da zarobić, a komu nie. Słowem, wysokość twoich ochodów nie ma związku z tym, czy grasz dobrze.
Demoralizacja następuje błyskawicznie i najczęściej nieodwracalnie, bowiem wchodząc do środowiska piłkarskiego, nie sposób stanąć obok przekrętów, enklawy dla uczciwych liga nie oferuje. Trudno zachować cnotę, kiedy konkurencja ma etykę zawodową w głębokim poważaniu. Z czasem zawodnik się uczy i przed sprzedanym meczem biegnie postawić pieniądze u bukmacherów. Przecież wynik już zna.
Mówi pierwszoligowiec, który grał w kilku klubach polskich i zagranicznych: „Nigdy nie brałem aktywnego udziału w żadnej korupcji, ale wcale nie tłumaczę tego szczególną siłą charakteru i osobowości. Po prostu miałem niebywałe szczęście. Wyjechałem z kraju w młodym wieku, a zanim wyjechałem, starsi zawodnicy nie dopuszczali mnie do tych spraw. To przecież jest biznes, im więcej ludzi bierze w nim udział, tym mniej wypada na głowę, a nie wszystkich trzeba angażować, by całą operację przeprowadzić. Wiele rzeczy zrozumiałem, wielu się domyśliłem i o wielu się dowiedziałem dopiero po jakimś czasie. To jest straszne uczucie. Trenować, dawać z siebie wszystko na boisku, a potem usłyszeć, że to nie miało sensu, żadnego znaczenia. Piłkarz ma u nas po tych wszystkich aferach okropną opinię, ale ludzie powinni się zastanowić, co on czuje, kiedy wchodzi w ten świat, kiedy traci złudzenia. Przecież ja się naprawdę cieszyłem z tych goli! Cieszyłem się jak wariat! A one były oszustwem, w rzeczywistości w ogóle ich nie strzeliłem... Czuję smutek, wspominając tamte chwile, ale i ulgę, że stąd uciekłem. Nie wiem, co by było, gdybym grał w Polsce przez większą część kariery, ale pewnie nie mógłbym powiedzieć, że poświęciłem piłce kawał życia. Bo po co się dla czegoś takiego poświęcać?".