Istnieją zapewne dwa sposoby na czytanie prozy Tarasa Prochaśki: pierwszy, z uwagą wychwytujący każdą z kilkuset opowieści, wraz z pozorną absurdalnością wydarzeń, oraz drugi (któremu zdecydowanie łatwiej ulec) będący doświadczeniem chwilowym, epifanijnym i... zdecydowanie za krótkim. W tym ostatnim przypadku nieodzowna staje się ponowna (i ponowna) lektura najnowszej książki ukraińskiego pisarza. Umykają okruchy sytuacji wraz z zapełniającymi je postaciami, które przemykają obok po to, by chwilę później stać się bohaterami innej opowieści... Wszystkie te ogniwa łańcucha łączy, wydawałoby się że bezdenna, wyobraźnia narratora - gawędziarza.
W centrum historii z pierwszej części książki znajdują się losy rodziny Prochaśków z czasów sowieckich; bez względu na to, czy bohaterami poszczególnych historii są dziadek, wujek, ciocia czy sam autor, szybko orientujemy się, że to nie „prawda" pamięci jest najważniejsza. Domyślamy się, że obcujemy z pamięcią niepełną, którą łata surrealistyczno - groteskowa wyobraźnia autora. Łatwo w tym miejscu o porównania do prozy Haška czy Hrabala. I łatwo o przeoczenie, że w istocie prawdziwa okazuje się przemijalność wszystkich i wszystkiego. Między wersami znajdujemy także zapowiedź śmierci samego narratora. Całkiem zabawną i absurdalną historię o przypinaniu agrafek do kołnierzyków pijanych studentek poprzedza lapidarny wtręt o zmarłym z nadmiaru alkoholu koledze.
Wartość tej prozy ujawnia się właśnie w takich zderzeniach: w prostocie i humorze opisu tkwi niebezpieczeństwo pominięcia pozornie tylko nieznaczącego fragmentu. Stąd mozaika postaci, przedmiotów, miejsc i czasów, mimo że tak przecież przypadkowa, objawia swoją wagę w najmniejszym szczególe, w owej „niewydłubanej ze zbyt mocnej łupiny połówki orzecha".