Waszyngton, 7.4.2005
ciekłem. Uciekłem do Ameryki. Uciekłem na dwa miesiące, i to z całą rodziną, to znaczy z Daszą i naszymi dwiema bokserkami - Szuger i jej córką Madlenką. Uciekłem w nadziei, że tu znajdę więcej czasu i potra. ę się skupić na pisaniu. Już od dwóch lat nie jestem prezydentem i zaczynam się denerwować, że przez ten czas jeszcze niczego większego nie napisałem. Kiedy wokoło wszyscy mnie pytają, czy piszę i co piszę, wściekam się i odpowiadam, że w ciągu dotychczasowego życia napisałem już sporo, z pewnością więcej od większości innych naszych obywateli, i że nie uważam pisania za obowiązek, który należy egzekwować. Jestem tu gościem Biblioteki Kongresu, a ta udostępniła mi bardzo ciche i przyjemne pomieszczenie, do którego mogę przychodzić, kiedy chcę, i robić w nim, co mi się podoba. W zamian za to niczego się tu ode mnie nie oczekuje. To wspaniałe. Chciałbym tutaj - między innymi - odpowiadać na pytania pana Hvížďali.
Panie Prezydencie, jeśli Pan pozwoli, będę się do Pana zwracał tak, jak zwracają się za granicą do emerytowanych prezydentów. Chciałbym zacząć od pytania dotyczącego drugiej połowy lat 80., kiedy stał się Pan najbardziej znanym dysydentem w Europie Środkowej albo - jak napisał John Keane - „gwiazdą w teatrze opozycji". Czy przypomina Pan sobie chwilę, kiedy po raz pierwszy przyszło Panu do głowy, że będzie Pan musiał wkroczyć do polityki i że rola dramatopisarza, eseisty i myśliciela jest już niewystarczająca?
Przede wszystkim chciałem zaprotestować przeciw określeniu „gwiazda w teatrze opozycji". Po pierwsze, robiliśmy wszystko, żeby nie dzielić się na „gwiazdy" i pozostałych. Im bardziej ktoś z nas był znany - a więc nieco bardziej chroniony - tym bardziej starał się brać w obronę tych mniej znanych, których jeszcze łatwiej było zranić.