Wydany u nas właśnie „Dziennik irlandzki" to niecodzienny przewodnik, którego autorem - nieoczekiwanie - jest Niemiec, noblista Heinrich Boll.
Boll był niezmordowanym moralistą. Nawoływał do rozliczenia się Niemiec z win popełnionych w II WŚ. Pacyfista i lewicowiec (choć wiary katolickiej) daje się jednak tutaj poznać z zupełnie innej strony - jako bystry i jowialny obserwator irlandzkiej rzeczywistości. W latach 50. kupił na zielonej wyspie domek letniskowy, który służył mu od tamtej pory do letnich wypadów z rodziną i dawał możliwość pisania w beztroskim, spokojnym otoczeniu.
Odpoczywał więc i pisał. 18 szkiców zawartych w „Dzienniku" to niezwykle ciepłe wspomnienia i opisy tych pobytów. Boll jest przede wszystkim obserwatorem zwracającym uwagę na szczegóły. Od pierwszych dni zapałał on do Irlandii sympatią. Dla jeszcze do niedawna noszącego mundur Wehrmachtu i doświadczającego życia w Trzeciej Rzeszy pisarza Irlandia musiała zdawać się rajem, choć przecież tyle przeszła: wojnę domową i hegemonię Imperium Brytyjskiego.
Ale Irlandia to przecież kraj wyjątkowo pognębiony: przez głód, biedę, emigrację. W szkicach nie oglądamy Irlandii Joyce'a, Yeatsa i innych bohaterów, ale kraj przeciętnych Seamusów, pubów, nieustannie sączącego się piwa i herbaty, pitej w Irlandii w ilościach przemysłowych. Bo to kraj osobliwych rekordów: jest tu największe spożycie herbaty, ale też, pomimo ubóstwa, najmniejsza ilość samobójstw, co powinno dać do myślenia krajom w zamożności upatrującym źródła szczęścia. Oczywiście przez ostatnie pół wieku kraj ten przeszedł znaczącą metamorfozę. Jednak esencja szczęścia Irlandczyka nie uległa chyba zasadniczej zmianie.