Muzyki zespołu Genesis słucham, odkąd świadomie włączyłem radio, co zdarzyło się prawie trzydzieści lat temu. Pochlebiam sobie również, że jako tako orientuję się w historii grupy, a przecież książkę Łukasza Hernika przeczytałem z dużym pożytkiem. Dowiedziałem się choćby tego, że jeden z moich ulubionych fragmentów muzycznych, „symfoniczną" partię gitarową w końcówce "The Musical Box", ułożył niejaki... Mick Barnard, który do składu Genesis trafił wszystkiego na trzy miesiące (po Phillipsie, a przed Hackettem).
Autorowi książki zapisuję na plus, że oszczędnie dawkował informacje o prywatnym życiu członków grupy. W pięciusetstronicowym opracowaniu najważniejsza okazała się muzyka. Oczywiście, kiedy w książce znawca ściera się z wielbicielem, zwykle wygrywa ten drugi. Gdyby dać wiarę autorowi, to Genesis nie nagrali nawet jednego utworu, który nie byłby wart komplementu. Kto zna pierwszą płytę zespołu, ten wie, że jej odsłuchanie wymaga sporego samozaparcia, ale i tutaj autor sprostał zadaniu, dzielnie wynotowując pomysły, które zostały rozwinięte w klasycznych nagraniach.
Miłośnikom grupy książka wyda się ciekawa choćby dlatego, że - inaczej niż większość ortodoksów - Hernik zdaje się preferować erę Collinsa, a nie Gabriela. Dlatego okres po roku 1978, kiedy to zespół z płyty na płytę coraz wyraźniej ciążył w kierunku muzyki pop, został oceniony całkiem wysoko. Przyznajmy, bez stylistycznej wolty grupa musiałaby zakończyć działalność. By utrzymać się na powierzchni, trzeba było pozyskać nową publiczność. I to publiczność masową, która wypełniłaby największe sale czy nawet stadiony.
Hernik przyjmuje za dobrą monetę argumenty, jakimi sami członkowie grupy tłumaczyli swoją ewolucję.