"Opowiadania szkolne", czyli jak upupić literaturę
Recenzja książki: "Opowiadania szkolne"
Pomysł to nienowy, aby kilku czy kilkunastu pisarzy wypowiedziało się na zadany temat czy też w ramach pewnego gatunku. Czytelnicy mogą już to sięgnąć po zbiór „najlepszych" opowiadań detektywistycznych, już to zapoznać się z twórczością „najwybitniejszych" przedstawicieli fantasy. Na Boże Narodzenie proponuje się im kupno „Opowiadań wigilijnych" (nie mylić z „Opowieścią"), zaś walentynki powinni uczcić lekturą wydanego z tej okazji tomu opowiadań o miłości.
W tym roku na początku września rozpoczął nie tylko nowy rok szkolny, ale również sprzedaż świeżo wydanych „Opowiadań szkolnych". Osiemnaście opowiadań, dziewiętnastu pisarzy, ponad trzysta zadrukowanych stron - rozmach przedsięwzięcia imponuje liczbami. Tyle tylko, że to, co w zamierzeniu miało stać się atutem wydawnictwa, mimowolnie pogrzebało jego walory estetyczne. Można nawet pominąć literacką wartość poszczególnych utworów (chociaż niektóre trudno czytać inaczej niż tylko z obowiązku), ale trudno nie zauważyć, że taka liczba opowiadań raczej rozprasza, niż kumuluje wszystkie efekty literackich powrotów do szkolnej ławki.
Problem nie polega na tym, że nowele przeczą sobie albo rozwijają antagonistyczne idee. Chodzi o to, iż kolejni autorzy powielają te same schematy kompozycyjne czy fabularne. Ile razy bez irytacji można czytać o tym, że w szkole uczą tylko życiowi nieudacznicy albo idealiści, co na dobrą sprawę oznacza prawie to samo? Ile razy trzeba się przekonywać, że sprytny uczeń wywiedzie w pole najsurowszego i najbardziej uprzykrzonego nauczyciela? Ile razy można pozwolić sobie na sprzedawanie historii o tym, jak przedstawiciel „aparatu władzy ludowej" musiał w szkole przełknąć gorycz porażki agitacyjnej".