Doktor Borucki był żwawym sześćdziesięciolatkiem o rumianej twarzy. Każdy, kto się z nim spotykał, miał nieprzeparte wrażenie, że został teleportowany z czasów sarmackich. To nie brało się ani z wąsów, bo tych Borucki nie miał, ani ze słów typu „waszmość" czy „asan", bo takich nigdy nie używał. Brało się to z niezwykłej witalności i demonstracyjnego wręcz zdrowia doktora. Jego czerwona twarz tryskała humorem, a pod białym kitlem prężyły się stalowe mięśnie. W rzeczywistości jego twarz kipiała od nadciśnienia, barwa cery była efektem zamiłowania do koniaku, a pod fartuchem odkładał się spory „mięsień dyrektorski", który był doskonale widoczny właśnie teraz, kiedy w swoim gabinecie doktor siedział w skórzanym fotelu, a jego brzuch, opięty koszulą z krótkim rękawem, wylewał się prawie z pogniecionych lnianych spodni. Każdy rozmówca Boruckiego stwierdziłby, że doktor jest nałogowym palaczem, nawet gdyby teraz nie palił jednego goldena za drugim. O nałogu świadczył gruby, zdarty od nikotyny głos. Pater miał dziś wątpliwą przyjemność bardzo bliskiego zapoznania się z nikotynizmem Boruckiego. W gabinecie wisiały smugi dymu. Najwyraźniej dla lekarza nie istniało pojęcie szkodliwości biernego palenia.
- Dzisiaj wieczorem pan doktor też ma dyżur? Tak jak przedwczoraj? - zapytał Pater, oganiając się od dymu.
- Faktycznie, dyżur nocny miałem chyba przedwczoraj - odpowiedział wolno Borucki, zamyślając się na chwilę, jakby przypomnienie sobie tamtego dnia było dla niego wielkim wysiłkiem. - A dzisiaj... No cóż... Dziś nocuje w „Edenie" cały personel. Wszyscy dostają kociokwiku, bo jutro przybywają touroperatorzy...
- Kto taki? - Pater z trudem się powstrzymał przed wygłoszeniem filipiki przeciwko zalewowi zapożyczeń z angielskiego.
- Touroperatorzy.