Wybrali się więc na przejażdżkę w kierunku północnym pół godziny drogi od farmy, gdzie ceny były niższe, wypatrując znaków „Na sprzedaż". W okolicach Garrett znaleźli coś na swoją kieszeń: dom, stodołę i sto akrów ziemi. Nieruchomość przez ponad rok była wystawiona na sprzedaż. Działka do natychmiastowego objęcia - powiedział właściciel, który osobiście pokazywał im obiekt. Sam mieszkał na innej farmie, a tu w stodole trzymał siano. Ale teraz postanowił sprzedać oba gospodarstwa.
- Chciałbym jeszcze zobaczyć kawałek świata, zanim przyjdzie czas kłaść się do drewnianej skrzynki.
Tu też był staw, stare powykręcane jabłonie przy domu i szopa na maszyny rolnicze ze starym traktorem. Traktor w cenie - poinformował ich właściciel. Dom, zbudowany w połowie lat trzydziestych dziewiętnastego wieku, miał biało oszalowane ściany i z tyłu przybudówkę z cementową szlichtą zamiast podłogi - rodzaj letniej kuchni. Piwnica była niewykończona - niektóre z belek nawet nieokorowane. Prowadzące do niej schodki, strome i nierówne, nie budziły zaufania.
- Trzeba by w to włożyć masę pracy - powiedziała Nell.
Farmer wesoło przyznał jej rację i opuścił z ceny pięć tysięcy dolarów. Następnie Tig podniósł sprawę hipoteki. Dla banku są wątpliwymi klientami, jako że żadne z nich nie ma stałej pracy. Ale właściciel oświadczył, że im skredytuje zakup.
- On się chce jak najprędzej tego pozbyć - powiedziała Nell.
Stali na środku kuchni, której podłoga stromo opadała w stronę centralnej ściany. Prędzej czy później będą musieli ją zerwać i położyć nowe belki. Podłoga była pokryta linoleum w brązowo-pomarańczowe prostokąty, które Nell datowała na lata pięćdziesiąte.
- Sto akrów - powiedział Tig.
- Wydaje mi się, że tu jest ciemno - wtrąciła Nell. - I dosyć ponuro.
- Zobaczysz, będzie dobrze. Umyjemy okna - odparł Tig. Od lat nikt tu nie mieszkał; parapety były pokryte warstwą kurzu i zdechłych much, wszędzie cuchnęło stęchlizną. - Pomalujemy tapetę na biało.
Tig poszedł z farmerem przejść się i porozmawiać; zobaczył jastrzębia i potraktował to jako dobry omen.
Nell nie powiedziała, że to nie z powodu okien, lecz tapety. Ale przecież się ją pomaluje.
Wyskrobali jakoś razem na zaliczkę - poszły na to oszczędności Nell i pieniądze z telewizyjnego filmu dokumentalnego, który ostatnio zrobił Tig. W weekend, po dobiciu targu, wstawili łóżko. A potem usiedli na linoleum, jedząc sardynki z puszki z ciemnym chlebem i kawałkami sera, popijając czerwonym winem. U góry wisiała na drucie goła żarówka, więc ją zgasili i zapalili świecę. Urządzili sobie piknik w domu.
- No więc to wszystko jest nasze - powiedział Tig.
- Nigdy do tej pory nie miałam na własność żadnej nieruchomości - dodała Nell.
- Ja też nie - zawtórował jej Tig.
- Trochę tu straszno. - Nell ogarnęły wątpliwości.
- Jutro pójdziemy zobaczyć jastrzębia.
Nell pocałowała Tiga. Nie był to może najlepszy pomysł z uwagi na sardynki, ale ostatecznie jedli je oboje.
- Chodźmy do łóżka - zaproponował Tig.
- Muszę umyć zęby - odparła Nell.
Leżeli na materacu Tiga - na ich materacu - objęci ramionami. Zanieśli na górę świeczkę, która migotała w ciepłych podmuchach wiatru, wpadających przez otwarte okno sypialni. Nell pomyślała o zwiewnych białych firankach - gdyby je mieli - i o tym, jak falowałyby w takich podmuchach.
- Niepotrzebnie powiedziałeś, że jestem twoją żoną - odezwała się po chwili Nell. - Tam u notariusza.
- Teraz wiele kobiet zostaje przy panieńskim nazwisku - odparł Tig.
- Ale powiedziałeś nieprawdę. W dalszym ciągu twoją żoną jest Oona. Dalej jesteście małżeństwem.
- Tylko pozornie.
- W każdym razie napisałeś „małżonka" zamiast „żona". I to nas zdradziło. Nie zauważyłeś, jak ten facet na mnie patrzył? Ten notariusz?
- Jak na ciebie patrzył?
- O, tak.
- A jak byś chciała, żebym cię nazywał? - Tig był wyraźnie urażony.
Nell nie odezwała się słowem. Wszystko psuła, a przecież nie tego chciała. Została postawiona w fałszywej sytuacji i czuła się z tym bardzo źle. Ale nie potrafiła nic innego zaproponować - nic, co by ją określało w sposób zgodny z prawdą i jednocześnie możliwy dla niej do zaakceptowania.
W ciągu kilku najbliższych dni przewieźli resztę rzeczy - piętrowe łóżka dla chłopców Tiga, te, na których sypiali, kiedy przyjeżdżali na weekendy, pojedyncze łóżko do pokoju gościnnego, biurko Nell, parę krzeseł, półki na książki i trochę książek. I pomarańczowy stół Nell. Resztę mebli zostawiła w mieście. W końcu będą musieli dokupić jakieś sprzęty - dom robił wrażenie dosyć pustego - ale na razie nie mieli na to pieniędzy.
Synowie Tiga przyjechali w najbliższy weekend. Spali na piętrowych łóżkach w swoim nowym pokoju, ale przedtem poszli z Tigiem na długi spacer po całej farmie. Widzieli jastrzębia - dwa jastrzębie. To musi być para - uznał Tig - polują na myszy. Chłopcom spodobał się traktor. Na traktor nie trzeba było mieć prawa jazdy, w każdym razie jeśli się nie wyjeżdżało na drogę. Tig im obiecał, że kiedy naprawi traktor - albo kiedy go da do naprawy - pozwoli im jeździć po łąkach.
Nell nie wzięła udziału w spacerze. Została w domu i piekła ciasteczka. Tutejsza stara kuchnia elektryczna działała, z wyjątkiem jednego palnika, bez zarzutu. Zamierzali też zainstalować kuchnię na drzewo - takie w każdym razie były plany.
Po powrocie ze spaceru wszyscy razem jedli ciasteczka z miodem i pili herbatę z gorącym mlekiem. Siedzieli swobodnie przy pomarańczowym stole Nell, podpierając się łokciami, jak rodzina.
Jestem tu jedyną osobą z nikim niezwiązaną - pomyślała Nell. Czuła się jakby odizolowana. Teraz rzadko jeździła do miasta, a jeżeli, to tylko w interesach - spotykała się z wydawcami i z autorami, których książki redagowała - więc prawie się nie widywała z przyjaciółmi. A w dodatku rodzice się do niej nie odzywali, chociaż się do niej nie nie odzywali. Mówiąc językiem kolokwialnym, znalazła się w szarej strefie, przypominającej poczekalnię na przystanku autobusowym: chłód, długie okresy milczenia, a jeśli rozmowy, to ograniczone do stanu zdrowia i pogody. Rodzice nie przyzwyczaili się jeszcze do faktu, że Nell zamieszkała z mężczyzną, który dalej był mężem jakiejś innej kobiety. Nigdy dotychczas nie pozwalała sobie na tak drastyczne zachowania. Liczyła się do pewnego stopnia z pozorami. Była bardziej dyskretna. Ale teraz, kiedy tak jawnie zostały rozesłane jej wizytówki ze zmienionym adresem, zabrakło miejsca na dyskrecję.
Nell całą swoją energię poświęciła na urządzanie ogródka przykuchennego. Ponieważ w okolicy było dużo kretów, zaczęła od ogrodzenia. Pomógł jej w tym Tig. Dolną krawędź siatki wpuścili na głębokość trzydziestu centymetrów, żeby krety nie mogły się podkopać. Ziemię Nell wymieszała z dobrze zmacerowanym krowim nawozem, który znalazła w stodole. Starczyłoby go na lata. Przy drzwiach frontowych rosła powykręcana gruzłowata róża - Nell ją poprzycinała. Poprzycinała też niektóre jabłonki. Zaczęła się interesować różnymi ostrymi narzędziami, takimi jak sekatory, nożyce, motyki, szpadle, piły i widły - z wyjątkiem siekier. Uważała, że z siekierą sobie nie poradzi.
Do tej pory przeczytała już wiele na temat miejscowych pionierów - ludzi, którzy przybyli tu na początku dziewiętnastego wieku, karczując las, paląc drzewa i wykorzystując gigantyczne korzenie do budowy ogrodzeń, których powoli próchniejące resztki do dziś było widać tu i tam. Wielu z tych ludzi do przyjazdu w te strony nigdy nie używało siekiery. Niektórzy poodrąbywali sobie nogi, inni rąbiąc, stali w wiadrach, żeby uniknąć ich losu.
Ziemia w ogródku okazała się całkiem dobra, chociaż pełno w niej było kamieni, odłamków potłuczonej zastawy stołowej i szklanych fiolek po lekarstwach - białych, niebieskich i brązowych. Ręka lalki. Zoksydowana srebrna łyżka. Zwierzęce kości. Kulka do gry. Przeżyte życia - warstwa na warstwie. Kiedyś dla kogoś ta farma była nowa. Musiała być świadkiem kłótni, wątpliwości, klęsk i rozpaczy. No i naturalnie śmierci. Śmierci różnego rodzaju.
Kiedy Nell pracowała w ogrodzie, Tig jeździł po bocznych drogach, poznając okolicę. Pojechał do Garrett, zaszedł do sklepu żelaznego i założył konto w banku. Sklep spożywczy w centrum miasta - nie mylić z supermarketem na obrzeżach - miał w oknie wystawowym reklamę jajek: „Bezkostne owoce kury". Po powrocie z tych wycieczek opowiadał Nell o swoich odkryciach i przywoził jej podarunki: łopatkę, kłębek sznurka, rolkę plastikowej płachty do okrywania korzeni.
Przy najbliższym skrzyżowaniu była kombinacja stacji benzynowej ze sklepem wielobranżowym. Tig zaczął tu z miejscowymi farmerami, tymi starszymi, popijać kawę. Patrzyli na niego jak na osobliwość - powiedział. Aczkolwiek nie doświadczył ich pogardy, jak większość ludzi z miasta: jeździł zardzewiałym samochodem, nie nosił krawata i - co działało na jego korzyść - wiedział wszystko o kole zapadkowym. Ale nie był też farmerem. Mimo to pozwalali mu brać udział w swoich kawowych spotkaniach, gdzie łapał różne miejscowe plotki i zdobywał farmerskie ostrogi. Zaczęli sobie nawet z niego żartować, o czym Tig opowiedział Nell nie bez pewnej dumy.
Nell nie uczestniczyła w tych spotkaniach; nie zapraszano jej. Z zasady miały charakter wyłącznie męski. Nie było to jakieś postanowienie; to był pewnik.
- Zapytałem ich, jakie powinniśmy mieć zwierzęta - oznajmił Tig pewnego dnia po powrocie z takiego spotkania.
- I? - zapytała Nell.
- Powiedzieli, że żadnych.
- To chyba dobry pomysł - skwitowała sprawę Nell.
- A potem jeden z facetów dodał, że jeśli chcemy mieć inwentarz żywy, to będziemy mieć inwentarz martwy.
- Może to i racja - odparła Nell.
Po kilku dniach Tig powiedział, że jeżeli mają zamiar żyć na farmie, to nie powinni dopuścić do tego, żeby ziemia leżała odłogiem, a to oznacza, że muszą mieć jakieś zwierzęta. Dodatkowo będzie to z korzyścią dla chłopców - dowiedzą się dzięki temu, skąd tak naprawdę bierze się jedzenie. Najlepiej zacząć od kur. Kury są łatwe, powiedzieli farmerzy.
Tig z pomocą chłopców zbudował koślawy kurnik, który miał w nocy chronić kury przed drapieżnikami. Zrobili też zagrodę, w której mogłyby sobie bezpiecznie chodzić. I oni, i każdy, kto przyjedzie na farmę, będą mieli jajek w bród - powiedział Tig - a potem mogą zjeść same kury, kiedy już przestaną się nieść.
Nell zastanawiała się, kto te stare kury pozabija. Z pewnością nie ona.
Kurczaki przyjechały w jutowym worku. Do nowego środowiska przystosowały się natychmiast, a przynajmniej tak się wydawało - nie miały do dyspozycji szerokiego wachlarza min, za pomocą których mogłyby wyrażać swoje uczucia. Hodowca dorzucił koguta.
- Powiedział, że kury będą dzięki temu w lepszym nastroju - wyjaśnił Tig.
Kogut piał codziennie rano i był to starożytny biblijny dźwięk. Poza tym prawie cały czas skradał się za kurami. Kiedy grzebały w piasku, atakował je od tyłu i wskakiwał na nie, wściekle dziobiąc po głowie. Jeśli akurat Nell albo chłopcy, idąc po jajka, nadmiernie zbliżyli się do kur, kogut rzucał im się na gołe nogi i orał ostrogami. Zaczęli nosić przy sobie kije, żeby się przed nim oganiać.
Nell upiekła ciasto z nadwyżki jajek i zamroziła w zamrażarce, którą musieli kupić, bo gdzie mieliby przechowywać te wszystkie produkty, których dostarczy ogródek, kiedy się już na dobre rozkręci?
A potem Tig sprowadził kaczki - tym razem nie były to już kaczęta - które musiały sobie jakoś radzić na stawie, i jeszcze dwie gęsi, które miały znosić jajka i wysiadywać gęsięta. Niestety jedna z gęsi uszkodziła sobie łapę i trzeba z nią było iść do pani Roblin, mieszkającej kawałek dalej przy tej samej drodze.
Tig i chłopcy zaprzyjaźnili się z Roblinami, którzy od bardzo dawna gospodarowali na farmie i wiedzieli, co robić w różnych sytuacjach. Na miejscowym cmentarzu leżało wielu Roblinów. Nell miała nadzieję, że pani Roblin nastawi gęsi łapę i weźmie ją w łubki, ale tak się nie stało. Gęś wróciła w brytfannie, bo tak - wyjaśnił Tig - załatwia się na wsi takie sprawy. Pozostała gęś - czy może był to gąsior - snuła się przez jakiś czas smętnie, tak przynajmniej twierdziła Nell, aż w końcu odleciała.
W tym czasie były już dwa pawie, para, którą Tig kupił na farmie pawiej przy jednej z bocznych dróg i ofiarował Nell w prezencie.
- Pawie?! - wykrzyknęła Nell. Tig chciał jej zrobić przyjemność. Zawsze chciał jej zrobić przyjemność. Jak mogła nie docenić jego entuzjazmu, jego spontaniczności? - A co będzie zimą? - spytała. - Nie zdechną?
- Pawie to północnohimalajskie bażanty - odparł Tig. - Dadzą sobie radę. Dobrze znoszą niskie temperatury.
Pawie zawsze trzymały się razem. Samiec rozpościerał swój wielki ogon, stukocząc piórami, a samica go podziwiała. Latały swobodnie, siadając na drzewach, dziobiąc to tu, to tam. Od czasu do czasu lądowały w zagrodzie dla kur. Kogut okazał się nie taki głupi, żeby się wdawać w bójki z pawiem, który był od niego o wiele większy. Nocami pawie siadywały na belce poprzecznej w stodole, uważając zapewne, że są tam bezpieczne. Wrzeszczały jak mordowane niemowlęta, zwykle przed świtem. Nell zastanawiała się, gdzie uwiją gniazdo. I ile będą miały małych.
Tłum. Zofia Uhrynowska-Hanasz