Minęła zła pogoda i zimno i wreszcie dotarli do doliny rzecznej na nizinie, z wciąż widocznymi pokawałkowanymi polami, na których wszystko obumarło do korzeni w wyjałowionej glebie. Maszerowali szosą. Wysokie domy z oblicówką. Blacha walcowana na dachach. Długa stodoła na polu, na jej spadzistym dachu reklama z wyblakłymi trzymetrowymi literami. Odwiedźcie Rock City.
Przydrożne żywopłoty przemienione w rzędy czarnych, poskręcanych cierni. Żadnych oznak życia. Zostawił chłopca na drodze, z rewolwerem w dłoni, a sam ruszył po starych schodkach z wapienia na ganek wiejskiego domu i osłaniając oczy ręką, zajrzał w okna. Wszedł do środka przez kuchnię. Śmieci na podłodze, stare gazety. Porcelana w kredensie, filiżanki wiszące na haczykach. Ruszył przedpokojem i zatrzymał się w drzwiach do salonu. W kącie zabytkowa fisharmonia. Telewizor. Liche tapicerowane meble, w tym ręcznie zbita z czereśniowego drewna szafa na ubrania. Skierował się na piętro i obszedł sypialnie. Wszystko pokrywał popiół. Pokój dziecięcy z pluszowym pieskiem na parapecie, wyglądającym przez okno do ogrodu. Przeszukał szafy. Ogołocił łóżka, wziął dwa dobre koce z wełny i zszedł na dół. W spiżarni stały trzy słoiki piklowanych pomidorów. Zdmuchnął kurz z pokrywek, przyjrzał się słoikom. Ktoś na pewno był tutaj wcześniej, lecz ich nie zabrał, i on w końcu też nie, wyszedł tylko z kocami zarzuconymi na ramię i ruszyli obaj w dalszą drogę.
Na obrzeżach miasta natknęli się na supermarket. Kilka starych samochodów na zaśmieconym parkingu. Zostawili wózek i weszli w zasłane odpadkami alejki. W dziale z warzywami znaleźli na dnie koszy kilka starych fasolek szparagowych i bardzo stare wyschnięte morele, przypominające własną karykaturę.