Tajemnicze zdrapanie arcydzieła
No więc siedziałem sobie na ławeczce i wtedy Łukasz zadzwonił, żeby mi powiedzieć, że zginął czy też zniknął słynny obraz Sandra Botticellego Narodziny Wenus. Niewiele rzeczy mogłoby mnie równie mocno kopnąć, to znaczy, wzbudzić we mnie równie silne uczucia. Kocham ten obraz. Uważam go za idealne połączenie wielkiej sztuki z ostrym chamskim komiksem - a więc za naprawdę wielką sztukę. Jak więc można łatwo się domyślić, poczułem, że coś mi zabrano, chociaż nigdy nie widziałem Narodzin Wenus w oryginale, a reprodukcji było wszędzie pod dostatkiem. Ale zaraz przestałem czuć, że coś straciłem, czułem tylko masę uczuć związanych z delikatną blondynką, bo ciągle siedziałem na ławeczce. Stratny natomiast, a może nawet okradany musiał się poczuć szary pan, bo właśnie pędził w moją stronę, wymachując parasolem, a za nim biegło dwóch bysiów, dlatego uciekłem, chociaż nie czułem strachu, tylko masę uczuć związanych z delikatną blondynką. Co prawda, jak tylko wstałem z ławki, natychmiast się ulotniły. A gdy już byłem za krzakiem, czułem tylko strach. A jak byłem jeszcze dalej i czułem się bezpieczny, to znowu pomyślałem o Narodzinach Wenus.
Z tymi Narodzinami Wenus (mogę wam o tym spokojnie opowiedzieć, no bo mnie nie dopadli) chodzi o to, że najbardziej zachwyciło mnie w tym obrazie światło, niezwykle jasne, żółte czy złote, ale nie drażniące, jakaś taka totalna, ale nieinwazyjna jasność, jaka prawdopodobnie panuje w raju, i wąskie, podłużne oczy kobiety, jakby stworzone właśnie do widzenia tego światła, bo w pełni otwarte, a równocześnie jakby przymrużone. Jednym słowem, najjaśniejszy sen, jaki można sobie wyobrazić, sen czy wizja. Oglądając ten obraz, czuje się, że rzeczywistość duchowa wcale nie jest eteryczno-blado-niekonkretna, jak by ją pewnie chcieli widzieć jacyś matematycy albo niektórzy katoliccy teologowie, tylko wręcz przeciwnie, rzeczywistość duchowa jest widzialna, dotykalna, pachnąca, smaczna i ciastkowa - o tym ostatnim świadczył okrągławy brzuszek Wenus, która najwyraźniej jadała ciastka. Rzeczywistość zmysłowa, fizyczna jest tylko bladą kopią obrazów Botticellego. No bo jak coś jest duchowe, to jest pod każdym względem mocniejsze od tego, co fizyczne, tak sądzę, mocniejsze także pod względem dotykalności.
Po powrocie do domu oczywiście postanowiłem zobaczyć Narodziny Wenus, ale plik obrazkowy, tak zwany jotpeg, nie chciał mi się załadować, czasem pojawiał się tylko bladawy i szarawy zarys czegoś, co trochę wyglądało jak kontur Wenus wyłaniającej się z muszli, a trochę jak sfatygowana mapa Warszawy, więc odstawiłem laptopa i wziąłem Wielką Encyklopedię Powszechną, gdzie na planszy kolorowej zatytułowanej Sztuka włoska spodziewałem się znaleźć reprodukcję obrazu. Ale traf - i to jaki traf, pięćdziesięcioletni - chciał, że na planszy z włoskim malarstwem jako przykład niezwykłej sztuki Sandra Botticellego wybrano inny zupełnie obraz, też ładny, ale to jednak nie było to samo. Jakiś debil, być może szukając oryginalności lub pragnąc udostępnić czytelnikom nieco szersze spektrum próbek zjawiska zwanego włoskim renesansem, Rinascimento, Quattrocento czy jak tam chcecie, uznał, że nie da do encyklopedii właśnie tego najbardziej znanego, wielbionego i okrzyczanego obrazu, da coś innego. Od razu przypomniały mi się zarzuty, jakie pięćdziesiąt lat temu partia komunistyczna wysunęła przeciwko twórcom tej encyklopedii. Zarzucano im, że są specyficzną, sięgającą aż do Polski macką światowego, szeroko rozgałęzionego spisku, który raz nazywano kosmopolitycznym, raz syjonistycznym, ale ogólnie wiedziano, że chodzi o spisek żydowski. I teraz przez chwilę byłem już w takim amoku, że pomyślałem, iż może coś jest na rzeczy. Żydom nie wolno czcić obrazów, tak uważają ortodoksyjni Żydzi - bo co na ten temat myśli Synagoga Reformowana, nie wiem, nie mówiąc już o Synagodze Konserwatywnej i Rekonstrukcjonistycznej - tak więc ortodoksyjni Żydzi uważają, że obraz nie może oddać rzeczywistości duchowej w żaden sposób, może ją tylko zniekształcić, znieprawić, zohydzić, pokalać i zdegenerować. Dobrze. I teraz nagle okazuje się, że jest jeden jedyny obraz, który jednak coś tam pokazuje, może niedoskonale, ale jednak udziela nam odrobineczki tego światła, które panuje w świecie duchowym - i ciach, co za spisek, najpierw usuwają obraz z Encyklopedii, a potem w ogóle z tego świata.
I może mają w tym jakąś rację. Ale czy nie mogliby zostawić trochę tego światła? Zlikwidować obraz, kształty, a zostawić samo światło? Szukam jakiegoś rozwiązania, tak jak go pewnie szukał kniaź Ostrogski ze swoim skrobakiem do farby, kiedy tak stał przed ikoną i próbował ją oczyścić z obrazu, zostawiając ducha. Zostawiając ducha, czyli uczucie. Nie emocję, nie uczucie w sensie niskim i przejściowym, bo to domena duszy, a tu chodzi o ducha. Duch jest czymś wyższym i należą do niego uczucia ponadczasowe, wiecznotrwałe, to, co czasem nazywamy właśnie uczuciami wyższymi. Tak je nazywamy, chociaż niekoniecznie je mamy. W każdym razie nie wszyscy. Ja, jak patrzę na siebie, to widzę, że nie bardzo. No ale może patrzenie na obraz Botticellego, na obraz istot, po których było widać, że takie uczucia mają, może to patrzenie pomagało mi przynajmniej jakoś zastępczo w tych uczuciach uczestniczyć?
Włączyłem telewizję, gdzie na co najmniej trzynastu kanałach w różnych językach mówiono o zaginionym obrazie, oczywiście, te skurwysyny głównie gadały, nie pokazując go. To znaczy, nie pokazywały nawet jakiejś małej, nędznej reprodukcji, za to pokazywały sam obraz, z którego został usunięty obraz - tak! - i mogę to nawet jakoś zrozumieć, to postępowanie wszystkich stacji telewizyjnych, włącznie ze skandynawskimi i hiszpańskojęzycznymi, ponieważ obraz został usunięty z obrazu w sposób niezwykle spektakularny. Zdrapano go. W jakiś niezwykle tajemniczy sposób zdrapano obraz tak, że zostało tylko gołe płótno. A właściwie nie gołe, ponieważ okazało się, że Sandro Botticelli namalował swoje arcydzieło na cudzym obrazie, nie wiadomo czyim, przedstawiającym, zamiast narodzin Wenus, apoteozę jakiegoś zażywnego i suto odzianego jegomościa, wyglądającego na rzeźnika, który się dorobił. Zdrapanie arcydzieła wywołało bardzo, bardzo nieprzyjemne i trudne do opanowania reakcje relacjonujących całe wydarzenie dziennikarzy. Na szczęście nie zajmowali się oni zbytnio jegomościem o rzeźniczej aparycji, jeśli nie liczyć pewnego programowo nonkonformistycznego krytyka sztuki z Turynu o dźwięcznym nazwisku Fausto Cornilenghi Mestoia, który stwierdził, że teraz dopiero, po likwidacji przereklamowanego gówna Botticellego, możemy podziwiać arcydzieło nieznanego mistrza, który wyprzedzał swoje czasy do tego stopnia, że uczynił lewe oko modela o wiele większym i kanciastym niż prawe, a więc był Picassem swoich czasów, czy też Villonem malarstwa. Franciszek (w oryginale François) Villon to był taki piętnastowieczny poeta francuski, rzeczywiście dosyć drastyczny. Chociaż, w sumie pisał o seksie i o śmierci, a więc o tym, co wszyscy. Beati coloro che pensano al progresso, io penso solo alla morte e al sesso, pisał Umberto Saba, poeta genialny i w związku z tym w Polsce nieznany.
Pomijając Fausta Cornilenghiego Mestoię (poznałem go kiedyś osobiście i tym bardziej zachęcam, aby go pominąć), dziennikarze jak jeden mąż (zresztą obupłciowy, bo kobiety też o tym pisały, i to obficie) uznali, że obraz został bezpowrotnie zniszczony. Do niedawna, gdy ktoś spowodował zniknięcie znanego obrazu, uznawano, że dokonał tego w celach zarobkowych. Że wykradł obraz w ramie czy też wykroił go z ramy, zrolował i wyniósł pod pachą, żeby sprzedać jakiemuś bogatemu kolekcjonerowi, maniakowi, który będzie samotnie napawać się widokiem arcydzieła, nie mogąc się nawet pochwalić pani babci sąsiadce, a to musi być denerwujące, zakładając, że pani babcia sąsiadka tak bogatego kolekcjonera jeździ co najmniej bentleyem o felgach inkrustowanych niezwykle rzadkim kamczackim białym topazem - i ona może się nimi chwalić, chwali się nimi bezwstydnie, bo to jest taka dzielnica, w której każdy chwali się czymś bezwstydnie, nawet kotek pana Huberta z końca ulicy nie łowi innych rybek w basenie, tylko rekiny, specjalnie osłabiane wcześniej przez upuszczenie krwi - względnie transfuzję krwi karasiej - tak, aby jeden cios puchatej łapy pozbawiał je życia. Dobra, jasne, jaja sobie robię, chodzi o to, że to są bardzo bogate dzielnice. Dopisałem teraz to ostatnie zdanie o jajach, bo czytelnicy często mi mówią, że nie wiedzą, o co chodzi w moich książkach.
Być może, pewne niezwykle naiwne i bardzo romantycznie nastawione do życia dziennikarki, tak romantycznie, że aż samobójczo (np. ewentualna żona Fausta Cornilenghiego Mestoi), mogłyby uwierzyć w historię o niezwykle naiwnym i romantycznie nastawionym do życia złodzieju obrazów, który wyniósł względnie wyciął i zrolował Narodziny Wenus po to, aby powiesić obraz u siebie, w swoim ubogim domku, najlepiej w kuchni obok pęta czosnku, i napawać się nim dla jego czystego piękna, bez żadnego podtekstu materialnego - ani handlowego (że niby jednak w końcu sprzeda to Japończykowi), ani snobistycznego (że nie będzie się ta kurwa pyszniła topazową inkrustacją swych felg, nawet nie wie, co ja mam w domu).
Wszystkie jednak te wersje, zarówno realistyczne, jak i nierealistyczne, brały w łeb ze względu na to, że o ile obraz zrolowany można dość łatwo rozwinąć z powrotem, żeby znowu wyglądał jak Narodziny Wenus, a nie jak kawał rury ciepłowniczej, o tyle strasznie trudno jest obraz zeskrobany znowu rozmazać tak, żeby wyglądał tak jak przedtem, czyli jak Narodziny Wenus. Stąd pojawiło się stwierdzenie, że obraz zniszczono bezpowrotnie i że ktoś zrobił to specjalnie. Nikt oczywiście poza mną nie odważył się przypuścić, że mógł w tym maczać palce wszechświatowy spisek żydowski, potępiający obrazy ze względu na ortodoksyjny judaizm, ale może i słusznie byłem osamotniony w tym przypuszczeniu, bo Żydzi mają teraz swoje masło na głowie (to po żydowsku znaczy: mają swoje kłopoty; potępiając obrazy, Żydzi postawili na słowa i dzięki temu rozwinęli masę takich ciekawych powiedzonek, np. potrzebne mi to jak dziura w głowie, co znaczy „niepotrzebne", z czego można wyciągnąć logiczny wniosek, że masło na głowie jest niepotrzebne jak dziura w głowie, a więc właściwie masło na głowie równa się dziurze w głowie, a jeśli usunie się głowę, to masło równa się dziurze, i rzeczywiście tak jest, bo jeśli usunie się głowę, czyli rozumowanie i rozróżnianie, to wszystko równa się wszystkiemu), natomiast szybko wiele osób doszło do wniosku, że maczał w tym palce wszechświatowy spisek muzułmański, i to nie tylko w związku z potępieniem obrazów przez ortodoksyjny islam, ale także w związku z tym, że ostatnio muzułmanie z pewnym upodobaniem zaczęli niszczyć przejawy naszej kultury, z których jesteśmy dumni, wysadzili w powietrze wieżowce, metro oraz, jak pisała pewna słynna włoska dziennikarka (niby ateistka, ale kazała się pochować na cmentarzu protestanckim), Arabowie obsikali katedrę we Florencji i to z kilku stron naraz.
Cała sprawa była przykra, a okazała się jeszcze bardziej nieprzyjemna, kiedy przez chwilę - przez króciutką, niemniej bardzo przerażającą chwileczkę - zaczęło się wydawać, że Fausto Cornilenghi Mestoia ma rację, ponieważ odkąd tylko policja pozwoliła turystom na kontemplację zeskrobanego dzieła sztuki, masy ludzi stanęły w bezruchu przed rzeźnikoidalnym jegomościem, aby podziwiać go w bezruchu i milczeniu. Fausto - pozwólcie, że nie będę już wymieniał jego całego nazwiska, tym bardziej że kiedyś byłem z nim na ty - zaczął biegać, a nawet podskakiwać w tłumie, wypytując ludzi, czy nie jest przypadkiem tak, że właśnie obcują z arcydziełem przedstawiającym męską potęgę i charakter, przy którym słynny Henryk Ósmy, król Anglii namalowany przez Holbeina, jest tylko Kubusiem Puchatkiem, małym miłym misiem. Wręcz przeciwnie, odpowiadali ludzie i to w miarę zgodnie (włącznie nawet z Japończykami), oni widzieli, a właściwie nie widzieli, ale czuli się tak, jakby widzieli światło, niezwykle jasne, żółte czy złote, ale nie drażniące, jakąś taką totalną, ale nieinwazyjną jasność, jaka prawdopodobnie panuje w raju, najjaśniejszy sen, jaki można sobie wyobrazić, sen czy wizję, ale dotykalną. Czuli się, jakby dotykali światła.
Jednym słowem, oglądając rzeźniczego jegomościa znajdującego się teraz w miejscu, w którym wcześniej były Narodziny Wenus, ludzie odczuwali nadal to samo co wtedy, gdy oglądali autentyczne Narodziny Wenus. W tym momencie wystąpił - mówię „w tym momencie", bo to było dokładnie w tym momencie, zaraz przed zapowiedzią filmu o szczypaniu policzków, bo w ogóle to wszystko było w telewizji - wystąpił filozof francuski, który stwierdził, że oglądając dzieło sztuki, tak naprawdę nie oglądamy dzieła sztuki, tylko to, co nam na temat tego dzieła wpojono, więc jeśli nauczono nas, że Narodziny Wenus wiążą się z totalną, ale nieinwazyjną wizją rajskiej światłości, to będziemy widzieć tę światłość, choćby pod nazwą Narodzin Wenus pokazano nam śmierć chomika. A wtedy z kolei wystąpił niemiecki badacz, który stwierdził, że akurat przeprowadził badanie pod tytułem: Obraz Sandra Botticellego przedstawiający narodziny Wenus, jego pozycja w procesie inkulturacji i scholaryzacji przedstawicieli kultury zachodniej, i przy tej okazji nagrał kilkadziesiąt wypowiedzi nauczycieli rysunków, panów i pań od plastyki, wykładowców historii sztuki, profesorów od malarstwa, przewodników turystycznych oraz takich nieogolonych mężczyzn z fajkami i w swetrach, którzy w programach telewizji Discovery mówią: „Tak, arcydzieło". Niemiec stwierdził, że żaden z tych autorytetów - tak ich nazwijmy - ani razu nie powiedział, że obraz Botticellego przedstawia światło, niezwykle jasne, żółte czy złote, ale nie drażniące, nikt nie powiedział, że obraz Botticellego przedstawia jakąś taką totalną, ale nieinwazyjną jasność, jaka prawdopodobnie panuje w raju, nikt nie powiedział, że to najjaśniejszy sen, jaki można sobie wyobrazić, sen czy wizja. Każdy autorytet mówił zupełnie co innego i co innego wpajał swoim uczniom. Nikt nikomu nie wpajał, że Botticelli to rajskie, nieinwazyjne, ale wyczuwalne, dotykalne światło. Tak więc, powiedział Niemiec, jeśli wszyscy ludzie, niezależnie od autorytetów, uważają, że w obrazie Botticellego coś takiego jest, to może naprawdę w nim coś takiego jest. To dlaczego widzą coś takiego także w tym, ryknął Francuz, pokazując rzeźniczego jegomościa, który był cały w kolorach burych i czerwonobrązowych, ponurych jak sałatka rybna Neptun produkowana w czasach socjalizmu. Tu na sekundę jeszcze wmieszał się Fausto Cośtam Mestoia, mówiąc, że najwyraźniej rzeźniczy jegomość właśnie świeci takim światłem, tyle że w jego przypadku jest to światło wewnętrzne, niewidoczne, jeśli się patrzy tylko na ponure kolory obrazu, ale jednak potężne, bo jest to światło duchowe, i to tak potężne, że przebija przez ponure kolory obrazu, przebijało nawet wtedy, gdy było przysłonięte kiczem Botticellego i dlatego ludzie tak świetliście odbierali Botticellego, bo to światło rzeźnika przebijało spod Botticellego. W tym momencie dwóch bardzo poważnych, brodatych panów ubranych na biało wyprowadziło ze studia mojego przyjaciela Fausta. A zaraz potem dwóch bardzo poważnych, ogolonych panów ubranych na czarno wyprowadziło ze studia mojego przyjaciela Niemca, to znaczy tego niemieckiego badacza, który po tym, co powiedział, stał mi się o wiele bardziej przyjacielem niż Fausto, chociaż go nie znałem, a Fausta znałem i kiedyś nawet uczyłem go mówić grobowym głosem: „Trup wyłowiony z kanału". To bardzo ciekawe, powiedział pułkownik karabinierów czy też żandarmów, że ktoś prowadzi tak szeroko zakrojone badania na temat jakiegoś obrazu i zaraz potem ten obraz znika. Prowadzący program powiedział, że sztuka podlega zasadzie nieoznaczoności, podobnie jak kwanty energii, im więcej o niej się dowiadujemy, tym bardziej ona znika, dlatego badania na temat sztuki powinny w ogóle być zakazane. Wcale nie, zdążył jeszcze zaprotestować Niemiec, zanim go do końca wyprowadzono ze studia, wcale nie - wołał - przeprowadziłem też podobne badania na temat Mony Lisy i wcale nie znikła. Przez następne tygodnie oczekiwano z napięciem na zniknięcie Mony Lisy, ale ciągle nie chciała zniknąć. Co ciekawe, okazało się, że ludzie pytani na temat Mony Lisy nie mówią o świetle, wizji czy raju, wszyscy mówili: „Rghygy", albo coś równie znaczącego.
Natomiast zginęła jeszcze inna rzecz, czy też inne dzieło sztuki, a w każdym razie fakt z pogranicza sztuki (i tu, żeby nazwać coś takiego, bardzo przydatne okazuje się słowo „artefakt", którego zresztą dotąd w ogóle nie używałem, a teraz użyję, no bo ars, artis, arte w łacinie i językach pochodnych znaczy sztuka albo rzemiosło, no a factus, facta, factum, fatto, fact oznacza coś zrobionego, coś, co zostało wykonane albo się stało, czyli, jednym słowem, tak czy inaczej dokonało; dlatego użyję tym razem słowa „artefakt", chociaż zwykle go nie używam, bo to jest słowo, którego w Polsce używają gówniani pisarze fantasy, przez co nie chcę powiedzieć, że pisarze fantasy są gówniani, ponieważ akurat w Polsce jest bardzo wielu bardzo zdolnych pisarzy fantasy, ale mimo to są wśród nich także pisarze gówniani i ci akurat z wyjątkowym upodobaniem oraz częstotliwością używają słowa „artefakt" zamiast, na przykład, Magiczny Pierścień Skurwysynów).