STAMMHEIM, JENA:
MAJ 1976
Nieokreślony odcień szarości zbliżony do sztucznego blasku, jaki oświetla nocą przemysłowe strefy Europy; to miasto do nich należy, a jednak niezupełnie. W rzedniejącym mroku roślinność i zabudowania kładą się ciemnoszarym cieniem na tle jaśniejszej szarości. Aż wreszcie blada smuga światła ze wschodu odsłania kilka ostro zarysowanych sylwetek. Szczyty dachów, anteny telewizyjne; korony drzew obsypane młodymi liśćmi kołyszą się leniwie na łagodnym wietrze, niosącym zapach dymu z węgla brunatnego i czegoś jeszcze, stęchłego, gryzącego: może siarczanu. Ulice obramowane chodnikami o wyszczerbionych, kamiennych krawężnikach. Tu i ówdzie zaparkowany samochód. Szare, anonimowe tablice rejestracyjne. Na tylnej szybie rozpięta roleta przeciwsłoneczna, pisma z pożółkłymi okładkami o poskręcanych brzegach.
Dzielnica willowa. Działki wytyczone wysokimi żelaznymi ogrodzeniami, gęstymi żywopłotami. Za ogrodzeniami i żywopłotami rozciągają się ogrody, niektóre całkiem zatopione w świeżej zieleni, tak, że światło z trudem wydobywa przedmioty z cienia. Huśtawka ogrodowa z pomalowanymi na biało metalowymi nogami, do połowy obrośniętymi trawą; zegar słoneczny. Bliżej domu troskliwie pielęgnowane różane rabaty. Przy ścianie szczytowej duży, jaśminowy krzew. W jego gałęziach jarzy się lampa; jej blask przygasa w miarę, jak światło rozlewa się na niebie. Dom obrośnięty bluszczem; ledwie można rozróżnić okna na parterze.
Pierwsze mewy nadlatują ślizgając się nad dachami domów; zawieszone w powietrzu na sztywno rozpostartych skrzydłach; zaraz potem zawracają. Słychać nagle trudny do zlokalizowania hałaśliwy, jednostajny wrzask, jak gdyby ptaki coś wynalazły, gdzieś na dalekim podwórzu. Po chwili pierwsze promienie słońca uderzają w okna wysokiej i wąskiej wieży domu.