Hanwell Senior
Hanwell senior był ojcem Hanwella. Podobnie jak Hanwell, istniał kameralnie. Nie chodzi o jego osobę - był „bogatą osobowością", że użyję tego okropnego wyrażenia - ale o jego historię, która jest fragmentaryczna, niemal fantasmagoryczna. Nawet Hanwellowi wydawał się czymś w rodzaju nieprzyjemnej fatamorgany. Był nieodpowiedzialny i niedbały, co pod wieloma względami było gorsze niż okrucieństwo. Ci, którzy mieli do czynienia z takimi ludźmi - zrozumieją. Okrucieństwu można się uczciwie przeciwstawić, a w końcu o nim zapomnieć. Beztroska nonszalancja w obchodzeniu się z cudzymi problemami jest czymś zupełnie innym. Posiadanie takiego ojca z pewnością uczy człowieka smutnej samowystarczalności i brutalnego powściągania uczuć. Niechęci do jakiejkolwiek aktywności.
Hanwell senior pojawiał się w życiu Hanwella niczym kometa, po długich przerwach. Był oczywiście przy nim, kiedy Hanwell się urodził, i sześć lat później, na plaży w Brighton, trzymając syna pod pachami i wymachując nim nad molo. Hanwell senior spędził tamten wieczór z dala od swojej rodziny, której zostawił niewielką sumę ze szczodrą myślą o porcji ryby i frytek. Na więcej go nie było stać. Kompan z mnóstwem wdzięku. Brzmi przestarzale, ale „kompan" to było słowo, którego się wtedy używało. Pierwszy podnosił kieliszek i ostatni go odstawiał - był bardzo wylewnym gościem - choć nigdy się nie upijał i nigdy nie zachowywał w niedopuszczalny sposób. Był rodzajem człowieka, który śpiewa wraz z tymi, którzy urżnęli się znacznie bardziej niż on, i myśli o wykorzystaniu ich słabości do zdobycia przewagi. W domu miał automat, do którego wrzucał dwupensówkę, a ten wydawał mu papierosa, tak jak w pubie. Z kolei na oku miał najbliższą sąsiadkę żony, wdowę Sue Boyd.
Był sierpień 1956 roku. Hanwell dowiedział się, że jego ojcu nieźle się powodzi i że prowadzi interes w jakiejś mało znanej wiosce w hrabstwie Kent.
Reklama