I tak zakończył się nasz pobyt w diet-domu w Pesznigorodzie. Przyjechaliśmy tu zimą 1942 roku, było nas pięcioro. Wyjeżdżaliśmy w trójkę. Na wieczny spoczynek pozostali w „dołach grzebalnych" w zmarzniętej ziemi, owinięci tylko w prześcieradła, na których wcześniej, w absolutnej samotności, powoli konali Kazio i Miecio, następni Kulonowie. W naszej pamięci na zawsze pozostaną dwie kobiety, które zostały w Pesznigorodzie, cudowne, życzliwe nam, Polakom. Jedna to pani Doktor, która tyle serca włożyła w leczenie z suchot Józka, śp. Kazika, moje schorowane po kurzej ślepocie oczy i mój męczący koklusz. Druga to pani wychowawczyni, która wskazała nam drogę do nadziei i do ewentualnej wolności, mówiła nam, że jeszcze zobaczymy swoją Polskę. A tak bardzo mi przypominała moją Mamę. Jestem serdecznie wdzięczny im za dobroć i serce, które nam okazały w diet-domu w Pesznigorodzie.
Dostawczy ził dowiózł nas do przystani w Kudymkarze, ponieważ miasto nie mia¬ło połączeń z żelazną drogą i nie było w nim stacji kolejowej. Jedyne połączenie ze światem Kudymkar miał przez port, przystań rzeczną. Przez dłuższy czas czekaliśmy na spóźniający się z godziny na godzinę parachod- pasażerski statek rzeczny.
Kudymkar był położony wzdłuż małej rzeczki, odnogi Karny. Po kilku godzinach czekania na brudnej przystani nareszcie dopłynął parachod, ale był tak nieludzko za¬pełniony przez biednych wędrujących ludzi, że baliśmy się, czy komandor zabierze jeszcze nas, grupę dzieciaków. Jednak na przystani część ludzi wysiadła, a na ich miej¬sce weszliśmy my. Każdy miał w ręku i na plecach jakieś zawiniątka, my wyglądaliśmy najskromniej. Mieliśmy tylko swoje pajoki. Józek pilnował nas, prosił i ostrzegał, aby¬śmy trzymali się razem, nie zawierali znajomości z przypadkowymi ludźmi, aby się z czymś nie wygadać.