Ciągle spoglądam na krótką notkę z dziennika „Ulica Umiera', która relacjonuje moją ostatnią napaść na dziewczynę w bieli, przed trzema miesiącami. Chciałbym jakoś wyjaśnić ten poroniony czyn, którego wspomnienie do dzisiaj mnie drażni.
„Pielęgniarka ze szpitala imienia Adolphe'a Cissé, wracając z pracy, została zaatakowana przez maniaka seksualnego. Złożyła skargę na nieznanego sprawcę w komisariacie policji w dzielnicy Picie-wody-to- -idiotyzm". Mam świadomość, że wykazałem się karygodną amatorszczyzną. Nazajutrz po tym akcie nie wpadłem w skrajną rozpacz, pewien, że będą mówić
o tym w radiu. Angoualima - który, rzecz jasna bezwiednie, mógł po raz kolejny skorzystać z okazji, chociaż nie był sprawcą - od dawna nie żył, toteż można było zasadnie przypuszczać, że w naszym mieście pojawił się oto jakiś nowy złoczyńca. To było oczywiste, nie miałem wątpliwości.
Pomyślałem sobie, że około północy albo pierwszej nad ranem, korzystając z faktu, że nie ma w tym czasie żadnego stałego programu i podrażnia się uszy słuchaczy tradycyjną muzyką Pigmejów z dawnego Oubangui-Chari, w radiu powiedzą w końcu o całym zdarzeniu. Niestety nie! Zbity z tropu już miałem zasnąć, gdy jakiś dziennikarz zaczął nosowym i gardłowym głosem czytać niekończące się nekrologi. Ludzie, którzy zmarli w większości „po długiej chorobie". Rodzice, którzy prosili krewnych z prowincji, by wsiedli w najbliższy pociąg i zjawili się na pogrzebie...
Siedząc w warsztacie, wykrzykiwałem w kółko, jak to mam w zwyczaju: „Cholera jasna!". To przekleństwo mnie uspokaja, daje złudzenie, że panuję nad sytuacją, pozwala powrócić do prostackich językowych nawyków, w czym najlepiej się czuję. Zawsze należy mieć pod ręką parę magicznych słów, jak „do jasnej cholery", inaczej jak mielibyśmy dawać sobie radę, hę? Czy wszystkich tych spikerów oraz dziennikarzy nie stać na to, by powiedzieć o moim wyczynie tej nocy?
o tym w radiu. Angoualima - który, rzecz jasna bezwiednie, mógł po raz kolejny skorzystać z okazji, chociaż nie był sprawcą - od dawna nie żył, toteż można było zasadnie przypuszczać, że w naszym mieście pojawił się oto jakiś nowy złoczyńca. To było oczywiste, nie miałem wątpliwości.
Pomyślałem sobie, że około północy albo pierwszej nad ranem, korzystając z faktu, że nie ma w tym czasie żadnego stałego programu i podrażnia się uszy słuchaczy tradycyjną muzyką Pigmejów z dawnego Oubangui-Chari, w radiu powiedzą w końcu o całym zdarzeniu. Niestety nie! Zbity z tropu już miałem zasnąć, gdy jakiś dziennikarz zaczął nosowym i gardłowym głosem czytać niekończące się nekrologi. Ludzie, którzy zmarli w większości „po długiej chorobie". Rodzice, którzy prosili krewnych z prowincji, by wsiedli w najbliższy pociąg i zjawili się na pogrzebie...
Siedząc w warsztacie, wykrzykiwałem w kółko, jak to mam w zwyczaju: „Cholera jasna!". To przekleństwo mnie uspokaja, daje złudzenie, że panuję nad sytuacją, pozwala powrócić do prostackich językowych nawyków, w czym najlepiej się czuję. Zawsze należy mieć pod ręką parę magicznych słów, jak „do jasnej cholery", inaczej jak mielibyśmy dawać sobie radę, hę? Czy wszystkich tych spikerów oraz dziennikarzy nie stać na to, by powiedzieć o moim wyczynie tej nocy?