Przejdź do treści
Reklama
Reklama
Fragmenty książek

Fragment książki „Łebki od szpilki”

Materiały promocyjne
Założę się, że niewiele jest dzieci, które spośród tysiąca podsuwanych im do uszka kołysanek wybierały akurat Szarą piechotę.

Rozdział: „Maszerują strzelcy, maszerują”

Do wyboru były piosenki z winylowych płyt z bajkami mojego dzieciństwa, bogaty repertuar kołysanek ludowych, ale i pieśni Mazowsza, i tradycyjne pieśni łemkowskie, huculskie, bułgarskie i ukraińskie. Śpiewałam wtedy dużo ludowizny białym głosem, by przetrwać codzienną traumę i się nie powiesić – nie chodziło o dzieci, tylko o mój związek, który z dnia na dzień, nie wspominając o nocach, coraz bardziej przypominał podłą i smutną rzeczywistość, tak adekwatnie oddaną przecież w pieśniach Wschodu: ona w domu z dziećmi siedzi i płacze, bo ten, którego tak pokochała, okazał się kimś innym, niż wtedy myślała, gdy z nim na strychu na sianie leżała i zachodziła nie w głowę, ale w brzuch, i nie ma już ani domu pełnego szczęścia, ani konika o srebrnej sierści, i jeno księżyc jest tylko jej. Księżyc i sznur korali. A wszystko inne przez niego przepite, utracone, jest tylko dół i otchłań tak czarna jak morze, jak kawior, jak najczarniejsza noc. Koniec pieśni.

Jednak Helusia i Mimi nie chciały tych wszystkich pieśni tak bardzo jak owego marszu, który pamiętałam ze swojego dzieciństwa i ze spektaklu Kantora Wielopole, Wielopole.

Dziadek Kazio z samego rana przynosił mi ze sklepu rogalik maślany, przygotowywał do tego kakao i podawał to wszystko do łóżka w nyży, czyli w klitce bez okien i drzwi, w której spałam, jak byłam chora, a byłam cały czas, bo jakże być zdrowym od takiej ilości glutenu i mleka codziennie?! A kiedy brałam do buzi kęs pierwszy i popijałam gorącym kakao, już o mało nie traciłam życia, dławiąc się z nerwów okruszkiem, bowiem do tego śniadania serwował mi Wojskowe marsze polskie. Puszczał je z płyt winylowych na starym adapterze Bambino, który był dla mnie symbolem światowości oraz przynależności do wyższych sfer.

Reklama