Przejdź do treści
Reklama
Reklama
Fragmenty książek

Fragment książki „Przejęzyczenie. Rozmowy o przekładzie”

Czarne / mat. pr.
Pomijać to, co wnosi do kultury tłumacz, to tak jakby wygaszać świadomość, że istnieją inne języki. Świat robi się od tego uboższy.

Zofia Zaleska: – Miałaś być tłumaczką z francuskiego?
Małgorzata Łukasiewicz: –
Tak, rzeczywiście na początku wydawało się, że moje życie zawodowe będzie związane z językiem francuskim. Kontakt z językami obcymi miałam od najmłodszych lat, z francuskim pierwszy raz zetknęłam się na wakacjach po pierwszej klasie szkoły podstawowej. Przez całe dzieciństwo lato spędzałam z koleżankami na wsi pod Warszawą, w resztówce majątku o nazwie Olszyny. W niedalekiej leśniczówce wakacje spędzała przedwojenna nauczycielka ze szkoły Platerek na Pięknej, rodowita Francuzka. Wymyślono, że warto wykorzystać tę okazję i tak letnimi popołudniami chadzałyśmy do mademoiselle na lekcje francuskiego.

Lekcje francuskiego jawią mi się jakoś mało wakacyjnie.
Jak dzieci się odpowiednio zmanipuluje i powie, że nauka to element wakacyjnych atrakcji… Dojenie krów i nauka francuskiego były dla nas równie egzotycznymi zajęciami. W Warszawie nie było ani krów, ani francuskich popołudni. W każdym razie pomysł naszych rodziców był bardzo dobry. Wakacyjne lekcje sprawiły, że nauka obcego języka od początku nie była przymusem ani szkolną nudą, ale raczej zabawą. W domu zresztą było dużo obcojęzycznych książek, już wcześniej tata uczył mnie alfabetu greckiego, też trochę dla zabawy, żebym zobaczyła, że istnieją całkiem inne litery. Potem, w liceum Słowackiego, do którego chodziłam, mieliśmy cztery języki do wyboru: angielski, francuski, niemiecki i łacinę, rosyjski był oczywiście obowiązkowy, tak czy owak. Wybrałam niemiecki, pewnie namówiona przez rodziców. Nie myślałam wtedy, że coś z tego wyniknie na przyszłość, paliłam się raczej do jakichś działań artystycznych, plastycznych.

Polityka 40.2015 (3029) z dnia 29.09.2015; Kultura; s. ${issuePage}
Reklama