Sześć
Pewien pan, który zna łacinę, ale nie zna greki, chodzi po domu i czeka na telefon. W rzeczywistości nie wie, na jaki telefon czeka ani czy telefon w ogóle zadzwoni. Przypuszczając, że żadnego telefonu nie będzie, nie wie, co to ma znaczyć. Z pewnością oczekuje telefonów od osób mających bliższy związek z jego życiem. Są telefony, których się boi. Wie, że jest człowiekiem, którego łatwo podejść, i za odrobinę spokoju gotów jest płacić własną krwią. Z powodów, których nigdy nie wyjaśnił do końca, ma wrażenie, że jest przedmiotem bezustannych ataków nienawiści i podejrzliwości, uczuć, które odczuwającym je dają pełne poczucie siły i każą im używać telefonu. Pewne go razu miał telefon od przyjaciela, któremu pożyczył pieniądze. Pieniądze pożyczone zostały przed trzema laty i nigdy niezwrócone, ale wykiełkowała z nich głęboka nienawiść. Przyjaciel próbował go nawet obić. Innym razem na próżno usiłował przerwać łkającej, porzuconej kobiecie, która nakręciła zły numer. Z tą ostatnią rozpoczął korespondencję telefoniczną, która ciągnęła się przez kilka tygodni, aż do chwili gdy po tamtej stronie linii odpowiedział mu głos nieznany, kłótliwy i niewinny. Nie ośmielił się tam więcej dzwonić. Teraz mogłaby zadzwonić pewna kobieta, którą kocha, a która nie śmie kochać jego i odważa się na miłość tylko po długich okresach udręki, kobieta, którą kocha i która go kocha, ale zbyt jest zajęta, by zdać sobie z tego sprawę, kobieta, której on nie kocha, a która kocha jego, co mu pochlebia bez stwarzania sytuacji nieznośnie konfliktowych. Ale on chciałby właśnie zupełnie innego telefonu, nieprzewidzianego, zdolnego zmienić obraz życia, które wydaje mu się nieciekawe i właściwie tylko irytujące. Przypomina sobie, że przyjaciel pewnego przyjaciela opowiadał o telefonie od ojca nieżyjącego od sześciu lat. Był to telefon nieprzyjemny – ale ojciec miał zawsze niedobry charakter – w sumie krótki i błahy. Może był to kawał. Pan, który zna łacinę, chciałby nie czekać na telefony; telefony przychodzą ze świata, są właściwie jedynym dostępnym mu dowodem na istnienie świata. Ale nie na to, że on sam istnieje.
Dwanaście
Pan o wyglądzie młodzieńczym, na oko średnio wy kształcony, bywalec kin i amator chińszczyzny, czeka na rogu dwóch mało uczęszczanych ulic na pewną kobietę, którą uważa za czarującą, wspaniałą i obdarzoną subtelną urodą. Jest to ich pierwsze spotkanie i pan rozkoszuje się wilgotnym powietrzem – jest późne popołudnie – cieszą go nieliczni przechodnie, niczym ornament jego samotnych rozmyślań. Młodo wyglądający pan przyszedł wcześniej, nic bowiem nie upokarzałoby go bardziej od świadomości, że każe czekać kobiecie. Dotychczas widywał ją tylko w towarzystwie osób trzecich i żywi do niej uczucie złożone, w którym starannie unika pożądania, a żarliwe uwielbienie i szacunek łączy z nadzieją, że zrobi coś, co będzie jej miłe. Już od dawna nie żywił do żadnej kobiety równie bogatej i szczęśliwej gamy uczuć. Czu je, że jest z siebie trochę dumny, i przebiega go dreszcz próżności. W tej samej chwili, uświadamiając sobie, że owładnęły nim uczucia, których dawno się wyrzekł i których nie ceni, pojmuje nagle, co też chce uczynić. Przyszedł na spotkanie. I chociaż nic o tym nie świadczy, mogłoby ono być pierwszym z długiej serii spotkań. I czując, że lęk i nadzieja pokrywają mu czoło lekką warstwą potu, myśli, że na rogu tych dwóch ulic mogłaby się narodzić cała „historia”, niewyczerpane źródło wspomnień. Coś mówi mu nagle: „Tu zaczyna się twoje małżeństwo”. Wzdryga się na odgłos szyb kich kobiecych kroków. „Zaczyna się teraz?”. Jeszcze kilka minut, a coś w ciałach niebieskich, w niebiosach pełnych gwiazd, w rachubach aniołów, w Volumus bogów, w matematyce genetyki pójdzie w ruch. Ona oprze rękę na jego ramieniu i zacznie się droga, której nie będzie końca. Czeka na nich pusty dom, niewątpliwe szczęście, stopniowe przekwitanie, dorastanie dzieci, najpierw powolne, potem zbyt spieszne. Tu na jego twarzy jawi się przebiegły, niedobry wy raz; przypomniał sobie, że jest tchórzem. Pragnąłby jednocześnie ratunku i zguby, ale nie wie, na czym ma to polegać. Jest podpalaczem, a chce mu się spać. Z popołudnia zrobił się wieczór, czarująca kobieta nie przyszła. Wymyśla jej po cichu i gdy jakaś nieśmiała dziewczyna prosi go o wskazanie drogi, udaje, że wziął ją za prostytutkę, która pomyliła klienta.
Czterdzieści dziewięć
Pewien pan przez trzy dni kochał do szaleństwa pewną młodą kobietę i sam przez tyleż mniej więcej czasu był przez nią kochany. Spotkał ją przypadkiem dnia czwartego, gdy od dwóch godzin już jej nie ko chał. Początkowo było to spotkanie lekko krępujące; rozmowa ożywiła się jednak, kiedy się okazało, że i ta kobieta przestała pana kochać, dokładnie godzinę i czterdzieści minut temu. Z początku odkrycie, że ich szalona miłość należy bądź co bądź do przeszłości i że, jak należy sądzić, przestaną się wzajemnie torturować niemądrymi, przykrymi i nieuniknionymi pytaniami, wprowadziła mężczyznę i kobietę w stan pewnej euforii; i wydało im się, że patrzą na siebie jak dwoje przyjaciół. Euforia ta była jednak krótko trwała. Kobieta przypomniała sobie bowiem o owych dwudziestu minutach różnicy; ona kochała go jeszcze przez dwadzieścia minut, gdy on, jak sam to wyznał, przestał już ją był kochać. Kobieta znalazła w tym po wód do rozgoryczenia, frustracji i urazy. On próbo wał jej wykazać, że owe dwadzieścia minut świadczy o stałości jej uczuć i pozwala ją określić jako osobę wyższą moralnie. Ona odcięła się, że jej stałość nie podlega dyskusji, ale że w tym wypadku ktoś tej stałości nadużył i obraził ją w sposób zimny i wyrachowany. Owe dwadzieścia minut, podczas których kochając, nie była kochaną, wykopało między nimi przepaść, której nic już nie wypełni. Kochała lekkoducha i rozpustnika, czego w tym i w przyszłym życiu powinien się wstydzić. On starał się zwrócić uwagę, że skoro już się nie kochają, można uznać ten problem za nie istotny, a przynajmniej zbyt mało ważny, by prowadzić miał do tak gorzkich stwierdzeń; ale powiedział to dość żywo, w sposób zdradzający strach, a zarazem zniecierpliwienie. Kobieta odparła, że koniec ich miłości nie jest żadną pociechą, ale znakiem, że w sposób bezsensowny dokonało się coś złego i że jej zostaną po tym blizny. On zaśmiał się nieszczerze. I w tejże chwili narodziła się między tym dwojgiem wielka nienawiść, nienawiść małostkowa i niepohamowana; obydwoje czuli w jakiś sposób, że owa różnica dwudziestu mi nut jest rzeczywiście czymś okropnym i że zdarzyło się coś, co przynajmniej jednemu z nich uniemożliwi dalsze życie. Zaczynają teraz myśleć, że przeznaczona im jest ta wspólna dramatyczna śmierć, o której snuli gorączkowe marzenia w okresie swej szalonej miłości.
Giorgio Manganelli, Centuria, przeł. Halina Kralowa, Państwowy Instytut Wydawniczy, Warszawa 2016, s. 180