Chodził też po dzielnicy pan Jurek z czterokołowym wózkiem, do którego ładował makulaturę. Pan Jurek był łagodnym człowiekiem o dobrotliwym uśmiechu. On też opowiadał, że był kiedyś sierżantem w straży granicznej. Później był podobno kierowcą pekaesu w jednym z miasteczek niedaleko Warszawy. Mówił, że ma żonę i dwie córki, które go wyrzuciły z domu, i od tej pory mieszka przy Dworcu Zachodnim w pustym garażu, do którego wpuścił go litościwy właściciel.
Chodził za nim tłusty łaciaty pies na krótkich łapach. Miał na imię Poldek. Pan Jurek do rączki swojego wózka przymocował gumowy klaksonik i kiedy Poldek, który lubił sobie zjeść czasem coś z trawnika, gdzieś się zawieruszył, pan Jurek na niego trąbił. Pan Jurek miał zawsze czyste ubranie i nigdy nie widziałem go pijanego, chociaż pan Tadeusz i jego kumple opowiadali, że dzień pracy zawsze zaczynał od tak zwanej winiawki. Mieszkał w tym garażu z jakąś starszą babką, która mu gotowała i prała, a on w zamian karmił ją tym, co kupił za pieniądze zarobione w skupie, albo tym, co mu ludzie dali dla Poldka. Bo Poldka uwielbiała cała dzielnica i legiony starszych pań dawały panu Jurkowi tyle szyneczek i mięska, że starczało dla wszystkich.
Kiedy pan Jurek wstawał rano i szedł ze swoim wózkiem do pracy, Poldek, który nigdy nie nocował w garażu, tylko zawsze na kartonach pod niebem, odczekiwał jeszcze kwadrans, po czym szedł sobie skrótem do sklepu, gdzie pan Jurek już popijał swoją naleweczkę. Potem we dwójkę robili obchód dzielnicy. Z osiem albo dziesięć kilometrów dziennie.
Aż kiedyś się zorientowałem, że coś długo ich nie widać. Kiedy spotkałem Rumcajsa, bo to było w czasach, kiedy Rumcajs jeszcze żył, zapytałem go, a on mi powiedział, że pan Jurek upadł na sąsiedniej ulicy koło swojego wózka i umarł na zawał.