Chodził też po dzielnicy pan Jurek z czterokołowym wózkiem, do którego ładował makulaturę. Pan Jurek był łagodnym człowiekiem o dobrotliwym uśmiechu. On też opowiadał, że był kiedyś sierżantem w straży granicznej. Później był podobno kierowcą pekaesu w jednym z miasteczek niedaleko Warszawy. Mówił, że ma żonę i dwie córki, które go wyrzuciły z domu, i od tej pory mieszka przy Dworcu Zachodnim w pustym garażu, do którego wpuścił go litościwy właściciel.
Chodził za nim tłusty łaciaty pies na krótkich łapach. Miał na imię Poldek. Pan Jurek do rączki swojego wózka przymocował gumowy klaksonik i kiedy Poldek, który lubił sobie zjeść czasem coś z trawnika, gdzieś się zawieruszył, pan Jurek na niego trąbił. Pan Jurek miał zawsze czyste ubranie i nigdy nie widziałem go pijanego, chociaż pan Tadeusz i jego kumple opowiadali, że dzień pracy zawsze zaczynał od tak zwanej winiawki. Mieszkał w tym garażu z jakąś starszą babką, która mu gotowała i prała, a on w zamian karmił ją tym, co kupił za pieniądze zarobione w skupie, albo tym, co mu ludzie dali dla Poldka. Bo Poldka uwielbiała cała dzielnica i legiony starszych pań dawały panu Jurkowi tyle szyneczek i mięska, że starczało dla wszystkich.
Kiedy pan Jurek wstawał rano i szedł ze swoim wózkiem do pracy, Poldek, który nigdy nie nocował w garażu, tylko zawsze na kartonach pod niebem, odczekiwał jeszcze kwadrans, po czym szedł sobie skrótem do sklepu, gdzie pan Jurek już popijał swoją naleweczkę. Potem we dwójkę robili obchód dzielnicy. Z osiem albo dziesięć kilometrów dziennie.
Aż kiedyś się zorientowałem, że coś długo ich nie widać. Kiedy spotkałem Rumcajsa, bo to było w czasach, kiedy Rumcajs jeszcze żył, zapytałem go, a on mi powiedział, że pan Jurek upadł na sąsiedniej ulicy koło swojego wózka i umarł na zawał. Poldek siedział przy nim cierpliwie i czekał, aż pan się obudzi. Przyjechała policja i pogotowie. Pana Jurka zabrali do chłodni, a Poldka zawieźli do schroniska na Paluch. A właściwie „na Paluchy”, tak Rumcajs powiedział. Zapytałem go jeszcze, kiedy to się stało, powiedział mi, że trzy miesiące temu, i się pożegnaliśmy.
Pojechałem na te Paluchy. To jest za lotniskiem, przy samej granicy miasta. Ze schroniska dobiegał smród psiego gówna i szczekanie. Wyglądało to jak psi Auschwitz. Rzędy długich baraków, a pomiędzy nimi śmierdzące błoto. W biurze dali mi żółty segregator pękający od kartek ze zdjęciami i opisami psów. Był początek sierpnia 2006 roku. Szukałem od końca wstecz. Patrzyłem jedno po drugim na zdjęcia psów o przerażonych oczach, były ich setki, i kiedy dojechałem prawie do końca, znalazłem go. Poldek kiblował tu od dziewięciu miesięcy, a nie od trzech, jak mówił Rumcajs. Bezdomni mają tylko przybliżone poczucie czasu. Wziąłem pęto kiełbasy i z dziewczyną, która karmiła psy, poszliśmy do klatki. W rogu boksu stała drewniana buda. Betonowa posadzka była cała zasrana. Na siatkę rzuciło się sześć psów w rozmaitym formacie, dałem każdemu po kawałku kiełbasy, ale Poldka nigdzie nie widziałem. Dopiero po dłuższej chwili wyłonił się z budy. Dziewczyna powiedziała, że to już trzeci boks, do którego go przenieśli, bo wszędzie gryzły go psy.
Kiedy otworzyła drzwi klatki, za nic nie chciał dać się wyciągnąć. Miał czerwoną obrożę z wypisanym czarnym markerem numerem 2776/05. Tyle psów trafiło na Paluch przez dziesięć miesięcy tamtego roku. Potem nie chciał dać się wciągnąć do samochodu. Próbował się schować pod podwoziem ciężarówki stojącej na parkingu. A na pierwszym spacerze ledwo puściłem go ze smyczy, wpełzł pod dzikie wino i przez godzinę nie chciał stamtąd wyjść.
Kiedy już Poldek został wykąpany, wyłoniło się całe jego piękno. Miał kolory rasowego baseta. Był biały w duże łaty w barwie szlachetnego brązu. Miał krótkie grube dropiate łapy i wielki tłusty brzuch. Tylko łeb miał zupełnie kundelski.
Kiedy ruszyliśmy na dzielnicę, od razu się okazało, jaką gwiazdą jest Poldek na Ochocie. Wielu ludzi opowiadało mi o nim historie. Więc tak: najpierw Poldek pracował jako parkingowy na strzeżonym parkingu. To jest ogrodzony siatką hektar udeptanego błota. Zdaje się, że w czasach Poldka parking był jeszcze państwowy. Potem przyszedł prywatny właściciel i Poldek pierwszy raz trafił na Paluch. Ale na tym parkingu trzymała samochód jedna moja sąsiadka, duża i gruba dama, która była dyrektorką w Ministerstwie Transportu. A ta firma od parkingu przyszła do niej i chciała dostać licencję na transport międzynarodowy. Pani dyrektor powiedziała, że nigdy im nie da koncesji, jeżeli Poldek nie wróci na parking. No więc wrócił. Po jakimś czasie dostał następną pracę niedaleko, w skupie złomu, tam, gdzie wisi panienka w stringach. W tym skupie był jeszcze drugi pies, wilczur imieniem Scyzor. Z tym że Scyzor był suczką. Między Poldkiem a Scyzorem wynikła wielka miłość. Od czasu do czasu wyłazili sobie z zakładu pracy i robili obchód. A tuż obok tego skupu jest park, ogromna połać trawy z rosnącymi co jakiś czas drzewami, dokąd pielgrzymują z dzielnicy wszyscy właściciele psów.
Potem któraś z pań opowiedziała mi wzruszającą historię, że ukochana suczka Poldka wpadła pod samochód na pobliskiej ulicy i że odtąd Poldek stale siedział w tym miejscu. Potem jeden bezdomny, który mówił o sobie, że był kiedyś weterynarzem, powiedział mi, że sam wywiózł Scyzora żukiem na wieś koło Płońska, bo Scyzor podpadł kierownictwu skupu. Podobno podrapał komuś lakier na samochodzie. W każdym razie Poldek został sam i niewykluczone, że rzeczywiście opuścił teren i przesiadywał całymi dniami na ulicy, wypatrując Scyzora.
I wtedy pojawił się pan Jurek Damentka. Chciałbym, żeby jego nazwisko zostało tutaj utrwalone, bo myślę, że grób ma anonimowy. Codziennie przychodził ze swoją makulaturą do skupu i dobrze znał Poldka. I po prostu przygarnął go do swojej bezdomności. I tak razem chodzili po Ochocie przez jakieś siedem lat.
Michał Cichy, Pozwól rzece płynąć, Wydawnictwo Czarne, Wołowiec 2017, s. 128