Przejdź do treści
Reklama
Reklama
Fragmenty książek

Fragment książki „Farba znaczy krew”

Okładka książki „Farba znaczy krew” Okładka książki „Farba znaczy krew” Wydawnictwo Czarne / mat. pr.
Ojciec rzuca się na niego i zduszonym głosem woła: „Łap go za nogi!”.

Od maja na Żuławach wśród łąk i zbóż polowało się na rogacze. Czasami wyjeżdżaliśmy specjalnie na rogacze, a niekiedy polowaliśmy na nie przy okazji wyjazdów na kaczki. Tak jak to miało być właśnie tej sierpniowej niedzieli. Jeszcze nocą wypychamy motor z piwnicy, a ojciec odprowadza go kawałek dalej, za blok, żeby hałas uruchamianego silnika nie niepokoił śpiących ludzi. Jedziemy przez wciąż całkiem uśpione miasto. To dziwne uczucie – wszyscy głęboko śpią, wszystkie okna ciemne, a my jedziemy bezludnymi ulicami przez chłodne powietrze.

Tak jakby na świecie były tylko niewidome budynki z czarnymi, bezludnymi prostokątami okien i my dwaj na motocyklu.

Gdy zaczynało się rozwidniać, już zaglądaliśmy na miedze i łąki skryte za łanami pszenicy.

Wychylamy się zza kolejnego łanu i widzimy dosyć daleko od nas sarny. Patrzymy na nie przez te poranne mgły i opary – tata w lornetce widzi, że jest z nimi rogacz. Sarny czekają, aż słońce obsuszy zboża z wielkiej rosy. Wtedy wejdą w nie i gdzieś pośrodku łanu umoszczą sobie małe legowisko bezpośrednio na ziemi, i będą leżały tam przez cały dzień.

W tych warunkach nie ma możliwości, by je podejść bez spłoszenia. Cofamy się za róg łanu, a ojciec pokazuje mi ręką i szeptem mówi:

 – Jak pójdziesz dookoła, zajdziesz je od tamtych wierzb i ruszysz na nie stamtąd, to będą chciały przedostać się na tę stronę przy końcu łanu.

Ruszam. Chłopaki lubią takie samodzielne zadania. Okrążam sarny dużym łukiem, niewidzialny i niesłyszalny dla nich. Nie widzę ich zupełnie, lecz we właściwym momencie obieram kierunek wprost na nie i przez pszenicę, mokry po pachy od wielkiej rosy, idę w ich kierunku.

Reklama