Jeśli spojrzymy na karierę Kanadyjczyka o strasznym (od słowa „wilkołak”) pseudonimie, musimy uznać Polskę za kraj frankofoński. Jesteśmy jedynym miejscem, gdzie twórcę „Gitan” ukochano bezwarunkowo – tak jak w krajach francuskojęzycznych. Tym razem nasza narodowa skłonność do pieśni festiwalowych nałożyła się na irracjonalne przeświadczenie, że to, co z Francji, z natury musi być bardziej wyrafinowane. Tymczasem, merde!, nic z tego: co się sprawdza w wypadku serów i wina, tutaj nie działa.
Od strony pracy studyjnej nowa, szósta płyta Garou to popowa superprodukcja, jakich mało znajdziemy w całym obszarze frankofońskim. Od strony zamysłu – poza ciekawym momentem w finale („La scène”) – banalny album piosenkowy uderzający w męsko-liryczny ton Ryszarda Rynkowskiego i pokazujący dość anachroniczny model śpiewania. Owszem, są tacy, co za tym tęsknią. Ale to, co im się spodoba, dla innych będzie niekończącą się torturą. Jakby ich gryzł wilkołak bez zębów.
Garou, Version integrale, Sony