Recenzja płyty: Maja Kleszcz, „B.L.UES”
Płyta Mai Kleszcz nie jest wyłącznie rocznicowym trybutem.
Płyta Mai Kleszcz nie jest wyłącznie rocznicowym trybutem.
Oba utwory zawarte na tej płycie zostały wykonane przed pustą salą i nawet zachowano aplauz, jaki orkiestra po pierwszym utworze daje soliście – skrzypkowi, a po drugim – chórowi (i wzajemnie).
Podróż w głąb własnych doświadczeń i dawnych marzeń, jaką odbywał(a) w pandemii zapewne niejeden/niejedna z nas.
W dziwne rejony prowadzi nas moda na przechodzenie do obozu nobliwej wytwórni Deutsche Grammophon przez wykonawców z kręgu rozrywki.
Dwukrotnie nominowany do Paszportu POLITYKI Marek Pędziwiatr znów ma udany sezon.
Przedziwny stop muzyczny, ale zaskakująco spójny.
Długi program promocji archiwum Studia Eksperymentalnego Polskiego Radia przynosi co rusz kolejne spóźnione efekty.
Trudno kwestionować wybory artysty, którego najmniej popularna piosenka z nowej płyty ma po kilku dniach 15 mln odsłuchów na Spotify.
Tego jeszcze nie było: płyta z pieśniami polskimi XIX i XX w. w wykonaniu kontratenora z fortepianem.
Długi i gęsty od linijek tekstu album zamienia się momentami w popis rapera z lekkością płynącego rytmicznie na beacie niczym swingujący jazzmani czy legendarny Marvin Gaye.
Już poprzednia płyta grupy Rammstein przekonała, że choć jej członkowie błyszczą jako prowokatorzy – wtedy zaskoczyli przeglądem niemieckich demonów w wideoklipie „Deutschland” – to muzycznie mają do powiedzenia niewiele nowego.
Otrzymujemy album, który na pewno spodoba się starym fanom zespołu Tadeusza Nalepy.
Po co producenci raperom? Po to, żeby być tym, kim są, bo sauté nawet najlepsi raperzy byliby co najwyżej pokrzykującymi poetami.
Kanadyjska grupa Arcade Fire swój pierwszy od pięciu lat album zaczyna od razu od próby opisu całego świata wokół: „To jest czas wątpliwości / I wątpię, byśmy potrafili je rozwiać”.
W kategorii zespołów rockowych z Dublina młoda grupa Fontaines D.C. wydaje się dziś nadzieją na niewiele niższym poziomie niż lata temu U2, a potem My Bloody Valentine.
Według zapowiedzi miał to być swoisty powrót do przeszłości, czyli do junackich czasów T.Love z epoki płyty „King”.
„Air” to dzieło wolne od jakichkolwiek szufladek, być może nie wybitne, ale przywraca wiarę w to, że nie zginęła odwaga.
Płyta brzmieniowo najbardziej udana, różnorodna, tworzona właściwie jako zbiór konkurencyjnych singli.
Tak czy inaczej album warszawskiego duetu to udany debiut, po którym, mam nadzieję, przyjdą dalsze, jeszcze ciekawsze dokonania.
Na coś takiego Anglosasi mówią „next big thing”, zapowiadając szum i wielkość na podstawie solidnych przesłanek.
Płyta stanowi jakby dalszy ciąg poprzednich: „Anima sacra” i „Anima aeterna”, jednak w odróżnieniu od tamtych, do których mało znane arie były pieczołowicie wybierane, tu mamy jedno, bardzo znane dzieło, które Orliński wykonuje jeszcze od czasów studenckich.
Dwa utwory krążące wokół śmierci, będące jej przeczuciem.
Utwory są aranżacyjnie nieprzeładowane, dużo ciekawego dzieje się w partiach poszczególnych muzyków, choć rzadziej się to łączy w coś wybitnego.
Płyta przenosi polską melancholię muzyczną w nowe czasy, i to w sposób bardzo uniwersalny.
Postrockowe, gitarowe granie stanowi znakomity wehikuł dźwiękowy dla tych dalekich od wszelkiego pocieszenia przesłań.