Starzy górale zapewne pamiętają niezwykle dynamicznie śpiewającą młodą Amerykankę, która w latach 50. mogła zagrozić nawet samej Brendzie Lee. Ta nastoletnia (wówczas) dama nazywała się Wanda Jackson i w krótkim czasie dostąpiła zaszczytu występowania z Elvisem Presleyem. Z tego występowania wynikł nawet krótki romans z królem rock and rolla, co dodatkowo ubarwiło wizerunek piosenkarki. Jej wielkie przeboje, takie jak „Fujiyama Mama” czy „Let’s Have a Party”, zyskały jej wielu fanów na całym świecie. Niestety, ku żalowi miłośników rock and rolla i rockabilly Wanda na początku lat 60. skierowała swe zainteresowanie ku klasycznej piosence country i jej porywający, nieco szorstki głos utonął w zawodzących dźwiękach stalowych gitar.
Nowe pokolenia melomanów stopniowo zapominały o Wandzie Jackson i zapewne ten stan zapomnienia pogłębiałby się coraz bardziej, gdyby nie pewien pomysł jednego z najaktywniejszych artystów współczesnego amerykańskiego rocka Jacka White’a. White to duch niespokojny i pracowity. Mało mu było występów z The White Stripes, The Raconteurs czy The Dead Weather. W swojej miłości do korzeni amerykańskiej muzyki rozrywkowej dotarł do leciwej, dziś siedemdziesięcioparoletniej, piosenkarki i nakłonił ją do zrealizowania płyty mającej przywołać klimat lat 50. Wśród nagranych pod okiem White’a utworów są klasyczne tytuły, takie jak „Nervous Breakdown” czy „Rip It Up”, ale też niespodzianki – „You Know That I’m No Good” Amy Winehouse czy „Thunder on the Mountain” Boba Dylana. Starsza pani radzi sobie z tym zróżnicowanym repertuarem całkiem dobrze, choć obawiam się, że płyta „The Party Ain’t Over” to bardziej ciekawostka niż materiał na listy przebojów.
Wanda Jackson, The Party Ain't Over, Nonesuch 2011