Gdy Michelle Obama jest Pierwszą Damą, Beyoncé Knowles w roli pierwszego głosu amerykańskiej popwokalistyki wydaje się wyborem oczywistym. Może dlatego Obama wykorzystała utwór tej ostatniej w swojej nowej kampanii społecznej promującej tężyznę fizyczną. W istocie Beyoncé była pierwsza na listach przebojów także w czasie poprzedniej prezydenckiej kadencji, a „tężyzna” to zbyt brzydkie słowo, żeby opisać jej świetną formę.
W galopadach wokalnych na nowej płycie, towarzyszących dość dramatycznym i pompatycznym utworom, niebezpiecznie zbliża się jednak do Whitney Houston, co z pewnością zauważą ci, którzy kibicują jej od czasów grupy wokalnej Destiny’s Child. Sam się do nich zaliczam i odnotowuję to wszystko z niepokojem – wolę Beyoncé w repertuarze funkującym, pulsującym, zwyczajnie rozrywkowym, reprezentowanym tu przez „Party” (na płycie to duet z André 3000, produkowany przez Kanye Westa) oraz rewelacyjne „End of Time”. A nade wszystko – w repertuarze nowocześniejszym, bo pod tym względem bywało już lepiej.
Beyonce, 4, Sony Music