Jeśli tę piętnastkę Lady Gaga wybrała z 50 piosenek przygotowanych na nową płytę, to nie chcę nigdy usłyszeć odrzutów z sesji. W swojej zimnej manierze wokalistka wyprodukowała pewnie całe gigabajty nieprzyjemnie sterylnej, syntetycznej muzyki, powtarzającej fascynacje disco i sceną klubową za Madonną czy Kylie Minogue, a momentami nawiązującej do europejskich wzorców typu italo disco. Kiedy coś ciekawego dzieje się na „Artpop” w warstwie brzmieniowej, brakuje kompozycji – i odwrotnie. A przy beznamiętnej pozie głównej bohaterki łatwo się złapać na tym, że do najciekawszych fragmentów urastają te, w których pojawiają się goście – R. Kelly czy raper Twista.
Będą oczywiście wokół tej płyty kontrowersje, szczególnie że Gaga opisuje ją jako cząstkę gigantycznego przedsięwzięcia artystycznego, z udziałem m.in. Mariny Abramović, Jeffa Koonsa (to on zaprojektował tę kiczowatą okładkę), Roberta Wilsona i fotografa Terry’ego Richardsona. Mnie się to zagadywanie kojarzy z próbą obrony podupadającego mitu gwiazdy. Żeby strawestować Churchilla: Jeszcze nigdy tak wielu ważnych nie zrobiło tak dużo w sprawie tak mało istotnej. Co, oczywiście, autorka może sobie poczytywać za osobisty sukces, choć już niemuzyczny.
Lady Gaga, Artpop, Interscope