Już na kolejnej okładce swojej płyty Lana Del Rey, gwiazda retro-estetyki w muzyce pop, pozuje na tle starego samochodu. I z jej karierą jest jak z eleganckim zabytkowym wozem, do którego wstawiono nowoczesny silnik z turbodoładowaniem. Nie gwarantuje to jednak wybitnych osiągów, bo cała reszta konstrukcji takiego przeciążenia nie wytrzyma. Piosenki na „Ultraviolence” są w większości dość przeciętne, z ograniczeń wokalnych Del Rey cały świat zdaje sobie już sprawę, choć tu Amerykanka radzi sobie lepiej niż na płycie „Born to Die”. Nowym silnikiem jest produkcyjna opieka Dana Auerbacha z The Black Keys, który wyciąga z dostępnych podzespołów maksimum, stawiając na oszczędniejsze niż na poprzedniej płycie artystki gitarowe aranżacje w duchu bluesa czy nurtu surf, dokładając do utrzymanych w wolnym tempie nagrań surowe partie bębnów. W najlepszych momentach („Cruel World”) jest to sprawniejsza brzmieniowo powtórka z rozrywki. W najgorszych uwiera wkalkulowana w tę muzykę pustka i jednostajność. Dawno nie słyszałem, by ktoś osiągnął taką perfekcję w robieniu rzeczy przeciętnych.
Lana Del Rey, Ultraviolence, Universal