Kupowanie prezentów dla miłośnika Pink Floyd to żmudne zajęcie. Już, już się wydaje, że zdobyliśmy ostateczne wersje wszystkiego, a tu przychodzą kolejne święta i trzeba znów odkładać pieniądze. W tym sezonie jako bezpieczny prezent wskazałbym nie solowy album Davida Gilmoura – co najmniej kontrowersyjny – tylko bezpieczną autorską wizję „The Wall” Rogera Watersa. Koncertowa wersja słynnej rock opery zszyta została zgrabnie w studiu z kilku występów z ostatniej trasy pod czujnym okiem Nigela Godricha (producenta m.in. Radiohead). Jest to de facto ścieżka dźwiękowa do filmu pod tym samym tytułem. Nic nowego, poza tym że orkiestrowa dramaturgia „Bring the Boys Back Home” czy energia efektownych partii gitarowych w „Run Like Hell” zrobią wrażenie także na tych, którzy znają już wszystkie poprzednie wersje. I gitary, i orkiestrowe aranżacje brzmią u Watersa lepiej niż u przetrzebionego, schyłkowego Pink Floyd pod wodzą skłóconego z nim Gillmoura. Wokalnie 72-letni Waters też sobie radzi i tryska energią, odgrażając się, że kończy nową studyjną płytę. „Rolling Stone” pytał go, czy będzie z tego kolejny album koncepcyjny. Na co ekslider Floydów: „Mam się teraz zmieniać?”.
Roger Waters, Roger Waters: The Wall, Sony